1
Jeśli ktoś twierdzi, że historia się skończyła, ba, że właśnie materializuje się najprawdziwszy koniec świata, powinien przyjechać do Sidi Ifni.
Jest siedemnasta i nad białe jak szkielet miasto napływa znad Atlantyku tafla mgły, rozbijając się w końcu o pustynne wzgórza. Nie widać zza niej słońca, a jedynymi żywymi istotami na olbrzymiej plaży pod czarnym klifem są grający w piłkę chłopcy. Między bramkami wyoranymi piętą w piachu wyglądają, jakby rozgrywali pośpiesznie ostatni mecz świata. Na horyzoncie, dokładnie za nimi, majaczy zjawa wielkiego statku. Jest zwrócona dziobem w kierunku Hiszpanii, rufą w kierunku Mauretanii, ale mam wrażenie, że w ogóle się nie porusza, bo żaden ruch nie ma już sensu.
Tak, ci, co chcą zobaczyć martwy czas, powinni przyjechać do Sidi Ifni, żeby potem głosić: „Sprawdziliśmy! Tam nie dzieje się już nic, tam zaczyna się koniec”.
Jest ramadan i miasto umarło. Nie wałęsają się nawet psy. Trwa biały dzień, nikt nie pije, nie je, nie pali, choć miliony wąsatych palaczy trawią nikotynowe konwulsje. Uśmiercają swoje ciała i żądze, rozpalają pragnienie żalu.
Jest ramadan i pojawia się pytanie o granice. Niezbadana liczba muzułmanów przestrzega postu, bo wierzą, że to mądry zamysł Allaha: przez miesiąc oczyścić organizm, ćwiczyć silną wolę, stawać się lepszym. Większość muzułmanów przestrzega postu, bo tak trzeba, bo tak jest zapisane, bo tak robią wszyscy. Bo inaczej – kara, wstyd, napiętnowanie.
2
Jest dziewiętnasta i zaczyna się cowieczorna rewolucja, uroczyste zmartwychwstanie.
Allaaaaaaah akbar! – muezzini wzywają do modlitwy. Krzyk niesie się wskroś miasta. Na jednym z placów przy plastikowych stołach siedzi setka mężczyzn nieruchomo wpatrzonych w talerze soczystych ryb, duszonych warzyw, pożywnych, gęstych zup i srebrzących się cebrzyków z miętową herbatą. Czekają. Modlitwa ucicha, zachodzi słońce, Allah zamyka oczy. Mężczyźni łapią za łyżki i noże, odpalają papierosy, wypalają połowę naraz i wybucha kulinarna orgia.
Jest noc i po tym wieczornym śniadaniu z domowych norek wypełzają strojni w białe sukna mężowie, żony i dzieci. Ciągną ulicami w dół, w kierunku oceanu. Będzie mi się wydawać, że wszyscy zmierzają w jedno miejsce, w jakiś punkt zbiorowego zbawienia albo samobójstwa, kiedy nagle zobaczę, że rozchodzą się w boczne uliczki, budząc do życia skamieniałe miasto.
Jest noc i Allah nie patrzy. Czuć świeże perfumy. Na promenadzie nad skrajem klifu zbierają się młodzi i starzy. Popijają kawę, mleko z syropem z granatu, rozmawiają. W ciemnym zaułku młodzi muzułmańscy chłopcy flirtują z młodymi muzułmańskimi dziewczętami. Kiedy wyjdą na deptak, raczej się rozejdą, chłopcy dołączą do ciemnych, zwartych grup, dziewczynki małymi stadkami będą nieśmiało krążyć w ich pobliżu. Mężczyźni spacerują, trzymając się za ręce, bo tutaj to wyraz przyjaźni i szacunku. Kobiety spoglądają i szepczą. Bryza znad oceanu w nocnym powietrzu niesie się jeszcze szybciej. Ludzie toną w mlecznej mgle. Jest zimno i wieje, ale miasto kipi.
Tak, do Sidi Ifni w ramadan powinni przyjechać ci, którzy twierdzą, że raz zastany porządek będzie trwał na wieki. Jeśli jednak koniec świata kiedykolwiek nastąpi, jestem pewien, że zacznie się w Sidi Ifni. Śmierć będzie tu długa, ale najłagodniejsza z poznanych.
3
Czwarta rano, na pustej drodze stoi autobus. Za paręnaście minut odjedzie do Marrakeszu. Będzie jechał dziewięć godzin w dusznym upale. Ciężki pot i wachlowanie się gazetami. Ukrop, zapach spalin, postoje w czerwonych miasteczkach, targ berberyjskich górali, osły, zapach osłów i ślepiec na ośle. Teraz autobus jeszcze jest chłodny, ale tylko z zewnątrz, w środku powietrze jest ciężkie i zatęchłe. Po drugiej stronie ulicy mężczyźni rozkładają dywany. Piętnastu. Jeden przy drugim, równolegle do autobusu. Padają na kolana, ukazując wpatrzonym przez szyby pasażerom białe podeszwy gołych stóp. Składają pokłon Allahowi – oby podróż była bezpieczna. Starzy i młodzi, tradycyjne dżellaby i błyszczące dresy, przed dywanami rządkiem skórzane pantofle i pospolite adidasy.
4
Plac przed meczetem Kutubija, centrum Marrakeszu. Meczet Kutubija jest wysoki i słynny, leży nieopodal placu Dżemaa el-Fna, równie wielkiego i słynnego. Wracam z wieczornego spaceru po medynie i widzę tłum ludzi, niemal wszyscy ubrani na biało. Śniadzi, pociągłe twarze, pachnący.
Biała rzeka płynie w jednym kierunku, nurt jest spokojny i jednostajny, można z łatwością wyróżnić prąd żeński i prąd męski, oba wpływają na plac przez bramki w zaporze barierek, nurt żeński tylko na chwilę miesza się z nurtem męskim, po chwili wraca do swojego koryta, aż dwie rzeki zastygają w dwie gładkie tafle. Nie robią nic niezwykłego – modlą się. Dojrzałe kobiety w nikabach odsłaniających tylko oczy, młode dziewczynki w eleganckich hidżabach, smukli chłopcy w swoich pierwszych dżellabach, wąsaci ojcowie, zwykle grubsi, choć dostojni i dumni.
Po drugiej stronie barierek my – nieliczni i rozproszeni, skóry różowe i bladoczerwone, dużo brzydoty. Przyglądamy się, podpieramy brody, przestępujemy z nogi na nogę, pstrykamy fotki. Ręka sama wędruje na spust migawki: tyle śnieżnej bieli! Płomienna cegła meczetu! Żywa mozaika, białe tkaniny, czarne czupryny, białe tkaniny, czarne czupryny, czarne na dół, białe do góry, czarne do ziemi, białe do nieba, białe, czarne, białe, czarne. Dyscyplina, porządek, harmonia. Kiedy naraz krzykną: „Allah akhbar!”, przeszyje nas strach, choć nie damy go po sobie poznać. Poczujemy się mali i bezbronni. Będziemy nerwowo wypełniać pustkę w głowie, w odruchu samoobrony szukać wytłumaczeń, uspakajającej prawdy: to my jesteśmy nowocześni, a oni zacofani.
Ale znajdziemy tylko wyślizgany spust migawki.
Kiedy skończą, będą wracać do domów, zupełnie na nas nie patrząc – ojcowie i synowie, matki i córki.
[Fragment pochodzi z książki Południe]