WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Sklepik na rogu

Ze swego okna mogę patrzeć na skrzyżowanie, na samochody, zaparkowane do samej krawędzi tego skrzyżowania, na przechodniów, którzy, zanim przejdą przez ulicę i ruszą w którąś stronę świata, odwracają głowę najpierw w lewo, potem w prawo i znowu w lewo. Ze swego okna mogę dostrzec trzy z czterech zbiegających się tu ulic i stary bruk, który przebija się przez warstwę asfaltu. W złą pogodę ze swego okna widzę nawet strugi deszczu, które w zależności od kierunku wiatru, spływają po jednej lub po drugiej fasadzie domu. Od kilku tygodni zaś widzę także pewnego mężczyznę.

Moje okno jest przeważnie otwarte, bo to cicha okolica, bo co najwyżej słychać tu płacz małego dziecka, które spadło z trójkołowego rowerka. W tej części miasta czarne, masywne limuzyny stoją przed kamienicami z XIX wieku, których stare podwójne drzwi otwierają się za naciśnięciem guzika; żółte światło pulsuje przy tym wolnym rytmem. W całej okolicy panuje cisza i spokój, wszystkie mieszkania są wynajęte, chociaż w tym mieście dwadzieścia procent to pustostany. Wieczorem, gdy wracam do domu, włączam płytę Deana Martina, czasem wariacje Goldberga w spokojnej interpretacji Glenna Goulda z 1981 roku, otwieram butelkę białego wina i staję przy oknie, z którego widać Sebastian-Bach-Straße, Davidstraße, skrzyżowanie z tymi wszystkimi zaparkowanymi tu masywnymi karoseriami. Czuję się wspaniale, muzyka płynie cicho w tle, nie musi przebijać się przez basy techno z pierwszego piętra ani przez hip-hopowy ryk z trzeciego, nie, nie w tym domu, tu muzyka musi być jedynie dźwiękowym dopełnieniem dla mojego widoku z okna, mojego wytwornego widoku z okna w tym dwupokojowym mieszkaniu w całkowicie odnowionej, zachodniej części Lipska.

 Dwa miesiące temu coś się w tym widoku zmieniło. Moje obserwacje pełnej spokoju nicości skoncentrowały się teraz na nieczynnym od jakiegoś czasu sklepie spożywczym, w którym nagle pojawiło się światło. Światło do późna w nocy i głosy, kiedy to mężczyźni, którzy tam pracowali, wychodzili na chodnik na papierosa. Mężczyźni przynieśli ze sobą puszki farby, drabinę, szyld przytwierdzili do ściany budynku, ustawili regały, a pewnego dnia przywieźli zamrażarkę, zdjęli ją z przyczepy i wstawili do sklepu, a w końcu my, mieszkańcy, znaleźliśmy w skrzynkach pocztowych ulotki reklamowe: Otwarcie Mini Marketu, 15.05.2006 r.

Mój widok na skrzyżowanie zmienił się, pojawił się nowy stały punkt, nowe życie, do sklepu wchodzili ludzie i wychodzili z niego zielonymi, półprzezroczystymi reklamówkami, pełnymi zakupów. Niektórzy pakowali skrzynki piwa i wody mineralnej do bagażników swoich czarnych samochodów na szerokich kołach. Nagle znów mogłem słyszeć wesołe Do zobaczenia! niosące się po ulicy, gdy codziennie o szóstej rano dostawca przywoził świeże warzywa, trąbiąc przy tym dwa razy, a tuż zanim ze szczękiem zamykały się drzwi sklepu.

Pewnego wieczoru, było już po telewizyjnych wiadomościach i w tle grała płyta Deana Martina, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem pewnego mężczyznę. Kucał na chodniku przy skrzyżowaniu, opierając łokcie na mocno ugiętych kolanach. W ręce trzymał butelkę z piwem, kołysząc ją powoli w tę i z powrotem. Zdawało się, że jego spojrzenie było utkwione gdzieś na środku skrzyżowania, z tej odległości nie mogłem nawet dostrzec, czy mruga oczyma, chociaż intensywnie koncentrowałem się na jego twarzy. Miał gęste wąsy, rude włosy i mocno zaczerwienioną skórę, po zapadnięciu zmroku jedno i drugie sprawiało wrażenie brązowawych. Z mojej perspektywy jego policzki wydawały mi się mocno zapadnięte, ramiona jednak szerokie, a ręce duże. Stałem przy oknie i odwracałem wzrok od tego człowieka jedynie, by spojrzeć na parkujące samochody albo zamykające i otwierające się drzwi wejściowe. Po godzinie musiałem ponownie włączyć płytę, nalałem sobie kolejny kieliszek wina i usiadłem z powrotem na parapecie. Z krótkimi przerwami siedziałem tak do północy, dopóki nie zamknąłem i nie uchyliłem lekko okna, dopóki nie umyłem sobie zębów, nie umyłem twarzy i nie położyłem się spać. Mężczyzna nie zmienił jednak swojej pozycji.

Następnego ranka wziąłem prysznic i zjadłem śniadanie, spakowałem dokumenty i wyszedłem z domu. Dopiero na dole już na skrzyżowaniu przypomniałem sobie wczorajszy wieczór i to, jak przez kilka godzin obserwowałem tego kucającego mężczyznę. Tam, gdzie siedział z podkurczonymi nogami, gapiąc się na środek skrzyżowania, stała teraz tylko pusta, brązowa butelka po piwie. Gdy późnym popołudniem wracałem do domu, mężczyzna siedział znowu w tym samym miejscu. W tej samej pozycji, trzymając w rękach pełną butelkę z piwem. Przypiąłem rower do ulicznej latarni, wszedłem po drewnianych schodach do mieszkania, otworzyłem okno w salonie i wyjrzałem na zewnątrz: nie poruszył się. Zmusiłem się do obejrzenia wiadomości i zjedzenia czegokolwiek, zmusiłem się do przeczytania strony tytułowej dziennika i wypicia kieliszka wina, zmusiłem się, żeby zadzwonić do siostry, do mojej przyjaciółki Nadii i przyjaciela Paula. Potem spojrzałem na zegarek, wyciągnąłem odkurzacz ze składziku, odkurzyłem całe mieszkanie, przetarłem na mokro umywalkę, potem wannę, a następnie spłukałem nawet kafelki. Po przejrzeniu rachunku za telefon znów spojrzałem na zegarek, odłożyłem rachunek do segregatora i szybkim krokiem podszedłem do okna, żeby je otworzyć. Było krótko przed północą i w żółtym świetle ulicznych latarni skóra mężczyzny, siedzącego na skraju skrzyżowania i lekko kołyszącego w tę i z powrotem butelkę z piwem, sprawiała wrażenie bardziej brązowej niż czerwonej. Spojrzenie wydawał się mieć utkwione gdzieś na środku skrzyżowania.

Kolejnego ranka miałem już dosyć. Byłem zły, że straciłem widok z okna, więc poszedłem do Mini Marketu. Było tu wszystko, co można było kupić również i w znajdującym się dwieście metrów dalej supermarkecie, tyle że w prostszym wydaniu. Ceny były niskie, a tuż obok lady stała zamrażarka z gotowymi daniami. Kupiłem gazetę Bild, bo nie potrzebowałem niczego więcej, płacąc zaś, spytałem, kim jest ten człowiek, który od niedawna siedzi co wieczór przy skrzyżowaniu, z butelką piwa w rękach. Sprzedawca pokiwał głową, uniósł oczy do góry i, nic nie mówiąc, popukał się palcem wskazującym w czoło. Wychodząc, krzyknąłem przesadnie głośno Do zobaczenia! i poczekałem, aż drzwi zamkną się za mną ze szczękiem.

Minęły dwa tygodnie. Nie wyglądałem więcej przez okno i nie przypinałem więcej roweru do latarni, lecz do drzewa, dwadzieścia metrów dalej. Co wieczór, gdy wracałem do domu, mężczyzna siedział w tym samym miejscu przy skrzyżowaniu, z piwem w ręce i wzrokiem skierowanym przed siebie. I co wieczór po wiadomościach zastanawiałem się, jak mógłbym zmienić tę sytuację i zrobić coś, żeby przepędzić go z mojego skrzyżowania. Powtarzałem sobie, że przecież musiał się on rzucić w oczy również innym mieszkańcom, mieszkańcom, którzy mają dzieci i duże, za dnia błyszczące w słońcu, czarne, bezpieczne i szybkie samochody. Mężczyzna siedział pomiędzy starannie zaparkowanymi autami i obserwował dzieci wracające wieczorem z lekcji pianina, treningu piłki nożnej czy przyjęcia urodzinowego, na którym było głośno i wesoło. Mieszkańcy musieli się przecież martwić, powtarzałem sobie, mieszkańcy na pewno coś zrobią z tym facetem. Nic takiego się jednak nie stało.

Pewnego wieczora nie wytrzymałem. Dochodziła północ, na zewnątrz lało, a strugi deszczu spływały po fasadach budynków przy Sebastian-Bach-Straße, wziąłem klucze i parasol, zszedłem na parter i wyszedłem na zewnątrz budynku. Rozłożyłem parasol i zbliżyłem się do mężczyzny. Zatrzymałem się tuż przed nim, tak żeby mój parasol rozpościerał się także nad nim. Spytałem, czy mogę mu w czymś pomóc. Zauważyłem, mówiłem dalej, że siedzi tutaj od kilku tygodni, pijąc piwo, czy nie ma domu, a może jest głodny. Nie odpowiedział, nawet na mnie nie spojrzał, nieporuszony siedział dalej na skraju skrzyżowania, kołysząc butelkę z piwem. Z bliska jej ruch wydał mi się bardziej energiczny niż z mojego okna. Powiedziałem mu, że powinien mnie wysłuchać, że się martwię, że wszyscy sąsiedzi zwrócili już na niego uwagę i że to jest porządna okolica, w której żyje się spokojnie i nikt nie chce tu kłopotów. Tłumaczyłem mu, że może liczyć na moje wsparcie, że kupię mu piwo albo coś do jedzenia, jeśli mi zdradzi, co jest powodem jego przesiadywania akurat w tym miejscu. Ale mężczyzna milczał. Poszedłem więc parę kroków w kierunku marketu, otworzyłem ze szczękiem drzwi i wszedłem do środka. Sprzedawca przywitał mnie radośnie. Spytałem go bez ogródek i stanowczo, czy nie ma zamiaru zrobić nic w sprawie tego mężczyzny i dlaczego nadal sprzedaje mu piwo, chociaż on potem z tym piwem przesiaduje pod jego sklepem, co niewątpliwie odstrasza klientów. Sprzedawca zaczął się śmiać. Kilku mieszkańców już się skarżyło, odpowiedział, chciano nawet wzywać policję, ale ten mężczyzna jest niegroźny, smutny pomyleniec, który nie chce zrobić nikomu krzywdy, po prostu siedzi i rozmyśla. Odpowiedziałem, że tego nie można być pewnym, tacy szaleńcy mogą się stać agresywni z sekundy na sekundę. Sprzedawca znów zaczął się śmiać, położył mi rękę na ramieniu i powiedział, że ten mężczyzna prześladuje go od kilku lat. To już jest jego trzeci Mini Market, poprzednie dwa musiał zamknąć, bo interesy w tym mieście idą marnie, a ludzie w większości dzielnic są biedni. Tylko tu, opowiadał dalej, w zachodniej części miasta, można z powodzeniem prowadzić mały sklep spożywczy. Ten mężczyzna, który tam siedzi i nie robi nic poza wypiciem jednego piwa, odnajdywał go za każdym razem i podąża za nim od przeprowadzki z Lindeanu na Gohlis a teraz jest tutaj, zawsze siedzi na skrzyżowaniu i do drugiej w nocy wypija jednego Sternburgera, jednego jedynego Sternburgera. W ciągu ostatnich dwóch lat nie rozmawiał ze mną ani razu, opowiadał sprzedawca, ciągle się uśmiechając, zawsze tylko płaci za piwo i dziękuje krótko, gdy wychodzi ze sklepu, nic więcej. W Gohlis i Lindenau policja przepędzała go wiele razy, ale zawsze wracał i kupował swoje piwo. Kiedyś pewien chłopak z Lindenau, mówił dalej sprzedawca, tym razem już bez uśmiechu, opowiedział mu historię tego mężczyzny, ale nie był pewien, czy należy w nią wierzyć. Mężczyzna miał pracę i mieszkanie, ale od śmierci córki nie zamienił z nikim ani słowa. Ta jego córka miała kilka lat temu wypadek na rowerze. Chłopak opowiadał o jakimś wypadku, w którym autobus zaczepił dziewczynkę i ciągnął ją za sobą przez czterdzieści metrów. Policjanci do późna w nocy zbierali po całej ulicy części ciała, musiało to być dla nich straszne. Od tego czasu ten człowiek nigdy nie porzucił zwyczaju siedzenia na rogu ulicy i popijania swojego piwa, czy wiatr, czy słota. Ale jest niegroźny, powtórzył sprzedawca, zabierając w końcu rękę z mego ramienia, niegroźny i spokojny, no i z pewnością nie jest złym człowiekiem, więc nikt w sąsiedztwie nie musi się martwić z jego powodu. Przytaknąłem. Podziękowałem, kupiłem paczkę papierosów, powiedziałem cicho Do zobaczenia, a przy wychodzeniu ze sklepu poczekałem, aż drzwi zamkną się za mną ze szczękiem.

przekład: Ewa Kolbusz
Do góry
Drukuj
Mail

Lauterbach Benjamin [autor]

BENJAMIN LAUTERBACH (1975, Niemcy) – studiował germanistykę i filozofię we Frankfurcie nad Menem i w Monachium, jest absolwentem Niemieckiego Instytutu Literatury w Lipsku (DLL). W roku 2003 debiutował tomikiem wierszy Ich nehm's persönlich i otrzymał nagrodę Telephos w kategorii liryki. Razem z Juli Zeh napisał słuchowisko Unter Glas oraz był współautorem poolpartypostmoderne. Lauterbach publikował m.in. w "EDIT", "Vokabelkrieger" i online-magazynach jak "Textwelt" czy "Megaera". Otrzymał liczne stypendia m.in. Kunst: Raum Sylt Quelle (2007), stypendium programu Homines Urbani (2009) i został uhonorowany licznymi nagrodami, m.in. ostatnio Nagrodą Grupy Scen Krajów Związkowych dla autorów (2009). www.benjamin-lauterbach.defot. archiwum autora