WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Śnieżne dni (fragment)


To nie oni się przypomnieli, tylko on zadzwonił do nich pewnego popołudnia. Był czwartek, ostatni czwartek tego zimnego roku. Zapowiadano śnieg, który długo kazał na siebie czekać. Na dworze, nad pomarszczoną taflą wody leżącej w depresji, padał jak zwykle deszcz. Głos w radiu mówił za to o klinie wysokiego ciśnienia znad Skandynawii, który w szybkim tempie przemieszcza się na południe i którego zimne powietrze, niejako nad naszymi głowami, zderzy się z cieplejszym prądem niżowym, co spowoduje obfite opady, dokładniej mówiąc, opady śniegu, poza tym temperatura nadal będzie spadać i spodziewane są nocne przymrozki a z północnego wschodu nadchodzi sztorm, o sile takiej a takiej. 
„Miła perspektywa” mruknął Paul i wyłączył radio.
Wstał od stołu, skierował się tuż obok, za ladę, gdzie stał telefon, a kiedy wybrał numer, który znał na pamięć, upewnił się najpierw, że połączył się właściwie, ze Szlezwikiem.
Tymczasem w kuchni mieliśmy się zabrać do przygotowań uroczystości, która czekała nas w domu dziś wieczór – osiemdziesiątych urodzin.  Przerwaliśmy pracę tylko na szybką kawę, po czym, ledwieśmy ją wypili, szefowa skorzystała z okazji, by po raz kolejny nam uzmysłowić, jak ważne jest dla nas, to znaczy dla całej Gospody Nad Granicą, to dzisiejsze święto. Zapowiada się blisko czterdzieści pięć osób, które oto, proszę bardzo, trzeba rzetelnie  podjąć. Delffs ma w końcu dzieci i wnuki, niemało zresztą, wszyscy przyjdą razem i na pewno będą mieli co świętować. Dlatego tym razem musi to dobrze wypaść. Bądźcie uprzejmi, żadnych wpadek. W naszej sytuacji nie możemy sobie na to pozwolić. Tak to wygląda, niestety.
„Zrozumiano?”, spytała szefowa.
Kiwnęliśmy głowami. Oczywiście. Zrozumieliśmy.
„No to do pracy”, powiedziała i klasnęła w ręce a zanim opróżniliśmy kubki, wstała, poprawiła na sobie fartuch i rzuciła spojrzenie w stronę podwójnych wahadłowych drzwi, zza których dochodził ochrypły głos Paula. Właściwie nie chciała, ale nie potrafiła inaczej: tak samo jak my, ona też starała się pochwycić coś z  rozmowy, którą Paul prowadził właśnie z tymi ze Szlezwiku.
Nie było to dla niej wcale takie oczywiste. Bądź co bądź dopiero przed paroma tygodniami zażądała od Paula wyjaśnień, oświadczając wszem i wobec,  że tak, jak on to sobie wyobraża, dalej być nie może. „Zdaje mi się, że będę tu musiała przejąć odpowiedzialność”, powiedziała do Paula. „A to, czym ty się poza tym jeszcze zajmujesz, zupełnie mnie nie obchodzi. To wyłącznie twoja sprawa. Nie mogę myśleć jeszcze o tym.” Nie powiedziała wprawdzie: „To od dawna nie moja sprawa”, ale właśnie to dało się usłyszeć w jej słowach. 
Słowa Paula dochodziły do nas do kuchni stłumione, podczas gdy w tym czasie szefowa zaczęła się krzątać przy starym kuchennym piecu, grzebiąc w żarze i rozrzucając go, w ten sposób jednak, by czynić przy tym jak najmniej hałasu i mimo wszystko słyszeć, czego dotyczyła rozmowa. Dopiero kiedy Paul położył słuchawkę, zarządziła, nie przerywając swoich czynności, dalszy porządek dnia: „Nane i Tacke –  kuchnia, Paul  – sala, Jannis –  piętro.”
I wtedy, nagle, w drzwiach stanął Paul. I tak jak stał, wydawało się, że sam zauważył, jak dziwne musiało to robić wrażenie. Opierał się o odrzwia, krzywiąc usta w grymasie, który się nie udał i zastygł na twarzy w pół drogi. Pod jego stopami zatrzeszczała podłoga. Byłem jedyny, który go obserwował i nasze spojrzenia się spotkały.
Możliwe nawet, że zdawał sobie sprawę, że ten obraz nałożył się na inny, dawny, sprzed ponad trzydziestu lat, mój Boże, może  pamiętał? –  Paul w drzwiach...  
„Nie chcę o niczym wiedzieć”, powiedziała szefowa. „Zachowaj to dla siebie”.
Podłoga znów zatrzeszczała, Paul zmienił pozycję, odrywając się  od odrzwi. Stał teraz zupełnie wyprostowany. „Pójdziesz ze mną, Jannis?”
Nie zastanawiając się ani chwili, podszedłem do niego i wyszliśmy razem z kuchni.
„Sala”, krzyknęła za nami szefowa, „myślisz o tym? A napoje?”
„Jasne”, powiedział Paul, zresztą z pewnością za cicho, by szefowa mogła to w kuchni usłyszeć.
Usłyszeliśmy jej przekleństwa. Potem brzęk. Odgłos wody cieknącej na podłogę. Jej słowa, wypowiedziane z sykiem, były dla nas niezrozumiałe. Ale rozpoznaliśmy głos Tackego, który po wielekroć przepraszał, więc to jemu musiał się zdarzyć ten wypadek. Już przez całe przedpołudnie był roztrzepany i nerwowy; za trzy dni kończył u nas swój pobyt, a Sylwester 1978 miał być, niestety, niestety, ostatnim dniem jego pracy w Gospodzie Przy Granicy. Nie tylko on to przeżywał.
„Unskyld”, powiedział, i jeszcze raz: „Unskyld”. Przepraszam. Przepraszam.
Potem w kuchni zapadła cisza.

Paul szedł przede mną, obchodząc kontuar, i znowu, jak zawsze w ostatnich miesiącach, kiedy widziałem go wprost przed sobą, miałem wrażenie, że się skurczył. Przy tym trzymał się prosto jak zwykle, w jego sylwetce nie było nic, co by jakoś specjalnie rzucało się w oczy, nic zdeformowanego. Jednak dawna siła i moc, która z niego biła, teraz nie wywierała wrażenia. Czuło się po prostu wysiłek, z jakim starał się być taki jak zawsze; ja przynajmniej tak to odczuwałem. 
Przechodząc przez salę dla gości rzucił pozdrowienie w kierunku stołu ustawionego w kącie i w tym samym momencie do góry z pośpiechem podniosła się  ręka. Był to Heiner Bonatz, który siedział w półmroku, zaraz obok choinki, i jadł jak zwykle spóźnione śniadanie. Kiedy dojrzał mnie za Paulem, ręka wyciągnięta w geście pozdrowienia opadła nieco i lekko zmrużyły się oczy; miał to być zapewne gest zapytania. Chciałem go już uprzedzić i powiedzieć „później, Herr Bonatz, w tej chwili nie mogę”, kiedy Paul przede mną zapytał: „A więc pójdziesz ze mną?” Szedł dalej, a ja postępowałem krok w krok za nim, aż opuściliśmy jadalnię dla gości.
Pan Bonnatz był naszym najwierniejszym stałym gościem. Kilka razy w roku  przyjeżdżał gdzieś z południa Niemiec tu na północ, żeby zamieszkać na wiele tygodni u nas w Vidtoft, w mieszkaniu dla gości w przybudówce, ze swobodnym widokiem na  groblę otaczającą depresję i na granicą z Danią. Był z zawodu artystą malarzem, zamkniętym w sobie, szczupłym mężczyzną i przez te wszystkie lata nie widziałem go nigdy, by posilał się czymś konkretnym. Teraz też odsunął daleko od siebie koszyk z bułkami, które jak zwykle wczesnym rankiem zakupiłem w Norreby, talerz z wędliną i miseczki z miodem i marmoladą. Zamiast tego popijał herbatę z pękatej filiżanki, która stała przed nim na owalnej tacy i w której jedną ze swoich wielkich dłoni nieustannie zanurzał albo wyjmował dwie saszetki herbaty. Kandyzowany cukier wytrząsał, zdaje się, z cukiernicy wprost do dzbanka.
„Co u pana słychać?”, spytałem, ponieważ nic nie mówił, kiedy zbliżyłem się do stołu.
„Raz tak, raz tak”, powiedział. „Praca trzyma”.
Kiwnąłem głową.
Wolną ręką niósł do ust filiżankę, w której chlupotała połyskująca oleisto ciecz. Siorbiąc pociągnął  łyk, jakby chciał się upewnić, że nie sparzy ust, choć herbata zdawała się wystygła.
„Może”, powiedział później, trzymając filiżankę przy ustach, „to znaczy, jeśli dałoby się to zrobić, nie zaszkodziłaby mi dzisiaj godzinka kontemplacji. Co pan o tym myśli, Jannis? Czy wyświadczy mi pan tę uprzejmość i zechce mi towarzyszyć? Chciałbym pójść zaraz  do przepompowni. Potrzebowałbym przy tym pańskiego oglądu, pańskich słów. To by była dla mnie wielka pomoc. Pan przecież wie. Czy dałoby się to zrobić, zanim się ściemni?”
Bałem się tego pytania. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do na, doVidtoft, po kilku dniach prosił, bym towarzyszył mu na którymś z jego spacerów i opisywał, co widzę. Chciał wiedzieć, jak odbieram otoczenie. Na przykład, jak zbierają się chmury nad horyzontem. Jak trzcina kołysze się na wietrze. Czegoś takiego potrzebował ode mnie, żeby później mógł to namalować. Zaczęło się to przed wielu laty i właściwie lubiłem, gdy przysłuchiwał się moim opisom, trzymając w ręce szkicownik i ołówek, a w kieszeni kurtki węgiel i gumkę do ścierania. 
Lecz tym razem było inaczej.  Wszystko było inaczej. Nie mógł tego wiedzieć. Ja też dokładnie nie wiedziałem.
„Dzisiaj niestety się nie da”, powiedziałem.
„Nie?”, odstawił filiżankę.
„Z powodu uroczystości urodzin dziś wieczorem”.
„Ach, tak”.
„Poza tym pada. I zapowiadają śnieg.”
„Deszcz”, powiedział, „prawda”. I zdawało się prawie, że ten deszcz coś dla niego znaczył.
„Może w najbliższych dniach?”, zapytałem.
„Tak, może”.
Patrzył na swoją filiżankę i wyglądał na bezradnego. Nie było to jednak u niego niczym szczególnym.

Paul znikł. Kiedy wszedłem do jego izby, tylko pewien szmer, który brzmiał jak powstrzymywane odetchnięcie, zdradził, że znajdował się w tym pomieszczeniu i że na mnie czekał. Musiał siedzieć w swoim fotelu, ustawionym oparciem do drzwi i to spostrzeżenie nagle stało się dla mnie sygnałem alarmowym. Oparcie fotela było niskie, normalnie sięgało mu ramion, tak że każdy, kto wchodził z korytarza do pokoju, od razu widział tył jego głowy, jeśli tylko był w fotelu.
Kiedy zrobiłem wszedłem do środka i zrobiłem pierwszy krok,  zawahałem się. Po jednej stronie fotela zobaczyłem wyciągniętą nogę, która była oparta równolegle do podłogi o stół, a pod nią drugą, podkurczoną i skręconą. Ostrożnie zbliżałem się od tyłu. Nie chciałem  wywołać niepokoju Paula, okazując przed nim własne zdenerwowanie.  Jego głowa była wciśnięta w oparcie fotela. Ręka, którą opierał na oparciu z boku, utrzymywała niezbędną równowagę, by mimo poprzecznego ułożenia ciała nie zsunąć się na ziemię. Drugą dłonią, zaciśniętą w pięść, naciskał klatkę piersiową. Oczy miał otwarte i jasne.
s. 14 
„A więc jesteś”, powiedział. Głos tak ściśnięty, że właściwie nie jego.
„Tak”.
Mięśnie jego ręki drżały, jakby próbował poprawić się w fotelu, ale nie udało mu się zrobić choćby najprostszego ruchu i chociaż było to dla mnie bardzo trudne, nie pomogłem mu. Nie zrobiłem niczego, by zmienić jego pozycję i starałem się zachowywać spokojnie. Było jasne, że tego właśnie ode mnie oczekiwał.
Tak było do tej pory zawsze, kiedy miał swój „przerywnik”, jak to nazywał. Kiedy za którymś razem podczas naszych wypraw osunął się na kolana, a z rąk wyśliznęły mu się przedmioty – notes, ołówek, centymetr, wszystko, a on, skulony w sobie w kucki czekał, aż w piersiach ustanie ból, wtedy stałem obok niego, ze stopami w ciepłej płyciźnie, w pobliżu, w niewielkiej odległości od brzegu była hallig, mała wysepka i nasza łódź, a ja pracowałem dalej, idąc od miejsca, w którym właśnie przerwaliśmy, dokładnie tak, jak za pierwszym razem ode mnie tego żądał. 
„Nie przerywaj”, mówił. „No, dalej, nie przerywaj.”
Więc byłem posłuszny. Sumowałem pomiary, obliczałem i podawałem głośno wyniki, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Robiłem zdjęcia okolicy wysepki/ Hallig, / filmowałem, pakowałem znaleziska do papierowych toreb i zagadywałem panującą ciszę. Skulony nisko u moich nóg nie wydawał z siebie żadnego dźwięku. Czasem potrzebował  tylko pół minuty, by się znów podnieść i stanąć na nogi, czasem dłużej; nie było reguły poza tą jedną, że w trakcie, a co najważniejsze, po wszystkim, miałem pracować nie przerywając, jakby nic  się nie stało. I oczywiście, jego „przerywniki” były czymś, co  pozostawało tylko między nami.
Zatrzymałem się teraz w odległości dwóch, trzech metrów od fotela. Oczy Paula były nadal otwarte. Abstrahując od skręconego ułożenia ciała, które bardziej przypominało wiszenie niż leżenie, można było myśleć, że był zmęczony i chwilę wcześniej zasnął. Nasłuchiwałem jego oddechu, gotów w każdym momencie podejść i mu pomóc. Jednak wydawało się, że najgorsze  ma za sobą i że zaniechał próby zmiany pozycji ciała.
„Oni tam w kuchni tak nie myślą”, powiedziałem, żeby tylko w końcu coś powiedzieć. „Szefowa też nie.” 
„Wiem”, powiedział.
„Jak rozmawiałeś przez telefon, wszyscy słuchali. Wszyscy.”
„Tak myślałem.”
„Oni po prostu nie mają dzisiaj na to czasu.”
„Dobrze już”, powiedział. „Ja wiem, że nie to nie ze złej woli. Poza tym nie musisz ich bronić. Będzie dobrze. Nie martw się.”
Nagle zakaszlał, zacisnął powieki na kilka sekund, napiął się w spazmatycznym skurczu, a ja w przerażeniu podszedłem blisko; gdybym wyciągnął rękę, mógłbym go dotknąć.  Gdy znów otworzył oczy, minęła dłuższa chwila, zanim mnie znów zauważył.  Jego spojrzenie powędrowało ku choince, małej, prywatnej, która stała w kącie, jeszcze ubranej, z paroma srebrnymi bombkami, lametą, uchwytami do świeczek z resztkami stopionego wosku, potem przeniosło się na mnie i wydawało mi się, że widzę dokładnie, jak rozszerzone źrenice się tracą swe napięcie, kiedy zobaczył mnie zupełnie blisko siebie. Jego rzadkie, siwe włosy były mokre na skroniach.
„Rozmawiałem z człowiekiem o nazwisku Metzing” powiedział po chwili tak cicho, że najchętniej pochyliłbym się nad nim. „Znasz go?”
„Nigdy o nim nie słyszałem.”
„Ja też nie. Lieperta nie było w urzędzie ani nikogo, kto mógłby nam pomóc. Po Bożym Narodzeniu wszyscy są oczywiście na urlopie.”
„Jasne”, powiedziałem w oczekiwaniu, że będzie mówił dalej, ale milczał. Dorzuciłem szybko: „Wiedział?”
„Nie jest to pewne. Tylko ogólnie.”
„I?”, zapytałem, żeby nie zaległa cisza. „co powiedział?”
„Powiedział, że uważa, że wyniki badań powinny być w drodze do nas.”   
Jego oddech stawał się znowu nieregularny i spostrzegłem, że mocniej przycisnął pięść do piersi.
„On chciał to jeszcze raz sprawdzić.” Na nowo zamknął oczy, tym razem na krótko. I wtedy zrobił grymas, co przyszło mu z trudem, bo grymas za moment znów jakby rozpłynął się  w jego twarzy.
„On nic nie wiedział, zupełnie. Jeszcze nigdy nie słyszał o naszej skorupie.”
Milczałem.
„Nie rozumiem. Jeśli jest tak, jak myślę, to musiał coś słyszeć. Dzwony kościoła w Rungholt. Wiem – kto go już nie szukał. Jeśli nasza skorupa to rzeczywiście część większej całości, wieść o tym rozeszłaby się w urzędzie.”
„Prawdopodobnie”, odpowiedziałem i położyłem mu dłoń na ramieniu.
„Nie pozostaje nam nic innego, jak czekać na list”, powiedział, „wtedy się dowiemy.”  Spojrzał na mnie niewidzącym wzrokiem. „Tak”, odparłem i ścisnąłem go za ramię, „teraz wezwę pomoc.” 

tłumaczenie: Urszula Poprawska

Za umożliwienie prezentacji tego tekstu dziękujemy wydawnictwu mareverlag GmbH & Co. oHG, Hamburg.
Do góry
Drukuj
Mail