WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Stara miłość niech rdzewieje

Mój związek z Polską jest raczej toksyczny. Nie rozumiemy się, a w niedziele i święta rzucamy talerzami. Zaczyna się spokojnie. Od słowa. Ale za słowem idzie już cały świat i wkrótce trudno sobie przypomnieć, czy pokłóciliśmy się o obiad, czy o coś znacznie poważniejszego. Sąsiedzi udają, że nie słyszą. Moglibyśmy rzucić się na siebie z kuchennymi nożami, a policja i tak by nie przyjechała. Jestem pewny, że ona mnie zdradza, że ma kogoś na boku, stroi się czasami na wieczorne wyjścia, ale ja nie potrafię dostrzec już w niej tego piękna z początku związku. Razem wyglądamy raczej karykaturalnie. Ona jak oskubany do cna paw. Ja – niczym wyrozumiały opiekun niepełnosprawnego dziecka. I tak razem mieszkamy, zwarci w gorącym uścisku niekończących się zależności i podejrzliwości, gotowi na każdy skok w bok, byle tylko móc na chwilę o sobie zapomnieć.

Tymczasem Taras Prochaśko w nowej, opublikowanej przez Wydawnictwo Czarne książce W gazetach tego nie napiszą próbuje mnie przekonać, że stara miłość nie rdzewieje, a jeśli nawet, to na maskach zdezelowanych wraków samochodowych, na ruinach dawno podpalonych miast, na rozbitych szybach, wciąż można się kochać.

W gazetach tego nie napiszą to książka o Ukrainie. Krótkie, zaledwie stusześćdziesięciostronicowe dzieło Prochaśki to w zasadzie mniej lub bardziej uporządkowane notatki; niekompletne, ale i nieroszczące sobie prawa do holistycznych syntez zapiski z podróży. To anegdotyczne i afabularne reportaże, najczęściej odcedzone z akcji, nastawione na opowieść o znaczeniowo bogatej Ukrainie, o jej pojmowaniu, rozumieniu, o kulturze, czasami o historii. Najczęściej chyba jednak o tym, co się myśli, co się ma w sercu, gdy mówi się: „Ja, Ukrainiec”, albo: „Moja Ukraina”. Sądzę zatem, że W gazetach tego nie napiszą to przede wszystkim świadectwo. Świadectwo miłości, czasami trudnej, skorej do popadania w tarapaty, ale jednak pięknej, wiecznej, bezkompromisowej, po trochu męskiej, po trochu chłopięcej, zawsze jednak absolutnie magicznej.

Przekrój tematyczny jest ogromny: Prochaśko, trochę niczym tułacz, trochę niczym mentor, objaśnia nam Ukrainę w kilkudziesięciu minirozdziałach. Oprowadza nas m.in. po Lwowie, lecz nie tym dostępnym dla laickiego turysty, nie pokazuje nam miasta z przewodników i ofert biur podróży. Przeciwnie, gdyby Prochaśce zaufać i ruszyć w ślad za nim, zgubilibyśmy się niechybnie w gąszczu uliczek, zaułków, knajpek i miejsc ukrytych we mgle i w nocy. Prochaśko to specyficzny i wymagający nauczyciel: Bardzo wiele fragmentów Lwowa służy mi za coś w rodzaju fotografii, w którą można wejść jak w półśnie po pierwszym przebudzeniu, jak w sterowanym śnie.

Szybko zdajemy sobie sprawę, że nie jest to prosty przewodnik, to raczej ten rodzaj tekstu, który zakłada udział w doświadczeniu, pewną zgodę na nieobojętność i zatracenie się w niedostępnym profanowi mieście. Ten udział czytelnika staje się możliwy dzięki empatii, bo Prochaśko unika zobiektywizowanych opisów, nie interesują go jasne wytyczne i proste, znane wszystkim historie; przeciwnie, na pierwszy plan wysuwa jednostkowość wydarzenia, jego unikalność, zależność i relatywność. Poezja, którą operuje autor Niezwykłych, wikła tekst, wspomnienia i dalej, sam Lwów, w metafory, co to historyczne miasto czyni miejscem już nie do zdobycia (podbicia?), nie do zobaczenia inaczej niż przez witraż poezji. Oto więc miasto, którego nie sposób zwiedzić, należy je natomiast zinterpretować. To miasto miraż, po którym zostały piękne historie i nieprawdopodobne opowieści: I jestem zakochany we lwowskich dekoracjach przy tym rodzaju oświetlenia, nieco deformującym czystość odbioru – wieczór, noc, uliczne lampy, światło księżyca, mgła, jesienny dym, pada śnieg albo deszcz. Tylko kontury, półtony i pojedynczo wychwycone detale. Niepewność widzenia i względność pamiętania.

Prochaśko, niczym poeta, rozrysowuje mapę nie atrakcji, lecz emocji: Kamienny próg prosto z przystanku na Ruskiej. Drewniane schody. Niziutkie mieszkanie na poddaszu. Z okien widać meble i porcelanę w oknach muzeum. Łóżko trzęsie się od tramwajów, a ciemną sypialnię od czasu do czasu na pół sekundy oświetlają orgiastyczne niebieskie błyski na złączeniach trakcji. Wino pod Wysokim Zamkiem – jak w lesie, tyle że widać drugą stronę dachów. Pieczarki w ogrodzie jezuitów. Wieżyczki stacji głuszących w sadzie u świętego Jerzego. Wyliczeniom nie ma końca, zupełnie tak, jakby autor W gazetach tego nie napiszą podkreślał chwilowość i jednostkowość spojrzenia, jego uwikłanie w niezwykle osobistą, intymną historię. Szczegóły gromadzi z taką pieczołowitością, jakby bał się, że wystarczy nieobecność jednego tylko drobiazgu, a cała misterna konstrukcja – albo inaczej: cała opowieść o tym wspomnieniu – rozsypie się jak domek z kart. Niepamięć to dla tej poetyki zabójstwo. Raz jeszcze więc podkreślę: W gazetach tego nie napiszą to świadectwo. Świadectwo nie tyle minionego przeżycia, co życia w ogóle, w pewnej konkretnej i niezwykle pięknej opowieści:

Wieczorne tramwaje, rozchwiane od prędkości i pustoty. Jedyny nocny trolejbus aż z Lewandówki. Wystawiony na wiatr most dla pieszych z dworca na Lewandówkę. Różnokolorowe przemysłowe zapachy Rohaczki. Stacja Podzamcze, niedziałające zapasowe tory. Podziemia dworca. Miłość w różnych miejscach. Chryzantemy przed wejściem na Janowski. Cmentarne ognie na 1 listopada. Kanapki z serem albo kiełbasą w Kawa-Soki. […]

Nawet nie warto wspominać o kierunkach wiatru na różnych ulicach, pozytywnych zmianach, doniczkach na klatkach schodowych ze szklanymi zadaszeniami, możliwości ślizgania się po rozmaitych rodzajach bruku i całowania się na schodach kaplicy Boimów.

Ale Lwów jest bohaterem zaledwie jednego z wielu rozdzialików w książce Prochaśki – obok dużych i znanych miast pojawiają się w niej również zapomniane przez historię i władzę wsie, górskie łańcuchy, zawsze odległe połoniny czy ukryte w gęstym lesie rdzewiejące silosy po wyrzutniach rakiet. Prochaśko tak sugestywnie opisuje te rozmaite miejsca, od uliczek z knajpami po bezdroża gdzieś w środku Ukrainy, że mamy wrażenie, jakby ten kraj w istocie istniał tylko w opowieści. Czy inaczej: można odnieść wrażenie, że Ukraina to kraj z opowieści utkany. Tych smutnych i tych wesołych, tych wieczornych i tych niezwykle cichych, powtarzanych szeptem ku przestrodze albo ku pokrzepieniu serc. Bez wątpienia jednak Ukraina Prochaśki nie istnieje li tylko na fizycznej mapie. To coś znacznie poważniejszego i choćby zniewolona, i choćby zaprzeczona, zanegowana, jest tą częścią duszy, wobec której nie sposób pozostać niemym.

Zawsze sugestywny i konkretny opis u Prochaśki łączy się z liryczną wrażliwością, stąd do książki wkradają się – pod osłoną mgieł i nocy – magia i baśniowość. To jeden z tych wspaniałych stylów pisarskich, które tak mocno u ukraińskich autorów podziwiam i o które jestem zazdrosny. Ilekroć biorę do ręki powieści Jurija Andruchowycza czy Serhija Żadana, mam wrażenie, że te buńczuczne, zakrapiane alkoholem i męskim potem historie dzieją się trochę na granicy światów, jakby rzeczywistość pękła, otwierając się na wszelkie dziwy i mary. Stąd nie zdumiewa mnie, gdy u Żadana obok milicjanta czy gangstera pojawia się jakaś postać nie z tego świata. Duch to czy upiór, będzie funkcjonował na równych zasadach wobec reszty bohaterów, zupełnie tak, jakby stworzono go z krwi i kości. U Prochaśki jest podobnie, magiczność pozostaje nieredukowalnym składnikiem ukraińskiego świata.

Ileż współczesna myśl o kulturze włożyła wysiłku w dekonstrukcję mitu, ileż zachodu, by mit rozłożyć, rozdzielić, rozkawałkować, rozpisać i rozbić na poszczególne znaki uwikłane w ukryte, niejednokrotnie podstępne znaczenia. Ileż sposobów wymyśliliśmy, by mit objaśnić, wskazując jego skrywane grzeszki, jego ukryte kolaboracje z ideologiami i opresjami. A wtem Prochaśko mówi: „Ależ magia istnieje! Ależ mit jest prawdziwy!”. I rozrysowuje przed nami Ukrainę, która początkowo wydaje się nieprawdziwa, a jednak – a tym bardziej – okazuje się rzeczywista i możliwa. Z jaką zapalczywością tropimy nieścisłości i nieracjonalności, z jakąż satysfakcją wskazujemy rozwiązania i powody! Tymczasem Prochaśko inkantuje opisy, miejsca, momenty, zaklęcia kraju, którego – jak mówi – nie ma: Najtrudniej jest sobie uświadomić, że Ukraina to kraj, którego nie ma. Obecne czasy to granica, archipenkowska [od Alexandra Archipenki, ukraińskiego rzeźbiarza – M. P.] przestrzeń pomiędzy dwiema różnymi Ukrainami. Zastanawiam się, czy narratora W gazetach tego nie napiszą – oraz innych bohaterów w ukraińskiej, współczesnej literaturze –nie powinniśmy określić mianem stalkera, postaci zaczerpniętej z dzieła braci Strugackich, choć w tej wykładni znacznie bardziej adekwatny będzie stalker, którego znamy z ekranizacji Andrieja Tarkowskiego. Prochaśko jest tu bowiem przewodnikiem po niezwykłym, magicznym świecie, pięknym, urzekającym, ale niepozbawionym problemów, a zdarza się, że i niebezpiecznym. Tylko on potrafi poruszać się po tej rzeczywistości – po tej opowieści – tak sprawnie, i tylko on może nas z niej wyprowadzić.

Ta krótka, ale znaczeniowo głęboka opowieść o Ukrainie, to naprawdę w sposób piękny i wrażliwy napisana książka. Opowiada nie tylko o samej Ukrainie, jej niejednoznaczności, jej problemach, uwikłaniu w różne historie, różne kraje, a nawet różne światy. To także opowieść, powtórzę na koniec, o miłości. Autor W gazetach tego nie napiszą w istocie pokazuje, jak wspaniale można kochać kraj, nie babrząc się przy tym w brunatnej brei, nie powołując do życia nacjonalistycznej i zawistnej retoryki. Doprawdy, przez całą książkę nieustannie zastanawiałem się, dlaczego Polacy nie potrafią pisać tak o Polsce. U nas, jeśli już ktoś piórem stworzy piękny pejzaż, chwilę później zababrze go kleksami: chorobliwą kategoryzacją, nieznośną frustracją i najczęściej krzywdzącymi postulatami. Magia, jeśli u nas istniała, to zdycha w rynsztokach, wdeptywana w ziemię końskim kopytem rozpędzonej, poszczutej na ludzi husarii. Powstrzymam się od przywoływania nazwisk autorów polskiej prawicy, ale jestem pewny, że wiele mogliby się nauczyć, jeśli chodzi o miłość do kraju, z samej tylko lektury Tarasa Prochaśki.

To bardzo trudne pisać o ukraińskiej literaturze, kiedy w telewizji każdego dnia pokazuje się nam okraszoną efektownymi dżinglami i animacjami transmisję z wojny domowej. Prochaśko swoją książkę napisał na długo przed Majdanem, wówczas jeszcze nikt nie podpalał budynków z ludźmi w środku ani nie strzelał nikomu z bliska w twarz. Jest jednak wiele momentów w tej opowieści, które poniekąd tę smutną, obecną historię komentują. Sądzę także, że jeśli jakaś książka o Ukrainie mogła zostać wydana w tak delikatnym czasie, to powinna to być właśnie książka Prochaśki, który porusza się po swoim kraju z najczulszą równowagą. Wiele w tej opowieści celnych aforyzmów, ale jest też fragment, który przypadł mi do gustu najbardziej, a pogubionemu w obecnych wydarzeniach czytelnikowi może wydać się pomocny. Prochaśko bowiem pisze w pewnym momencie:

To, co się dzieje teraz, jest jednym wielkim laboratorium, eksperymentem in vivo. Z fragmentów poprzednich wrażeń usiłujemy złożyć model przyszłej Ukrainy. Dwadzieścia lat niepodległości okazuje się nie wystarczać do wytworzenia realnej recepty. Nasz problem psychologiczny polega na tym, że nie rozumiemy, że powrót do przeszłości jest niemożliwy. Nie godzimy się na rozpoczęcie własnego życia bez rodziców. Wciąż jeszcze staramy się być do kogoś podobni. I nie możemy pogodzić się z tym, że nasza droga może stać się wielka choćby właśnie przez to, że po raz pierwszy mamy możliwość postąpić inaczej.


Taras Prochaśko, W gazetach tego nie napiszą, tłumaczenie Renata Rusnak, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2014.

Do góry
Drukuj
Mail