WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Tańce
Takie szczęście zdarza się niezwykle rzadko – kiedy w końcu wszyscy, a najważniejsze, w tym samym czasie, razem, czyli córka z zięciem, wnuk i wnuczka,  wychodzą z domu, i Waleria Pawłowna zostaje sama jedna.
Dopiero, mówiąc tradycyjne pożegnalne „z Bogiem”, zamykając drzwi za wszystkimi (to znaczy oboje drzwi: jedne drewniane, standardowe, drugie też normalne, ale metalowe, z charakterystycznym ciężkim trzaśnięciem, zamykające swoją szczękę: zdawałoby się, takie niezawodne, jednak włamywaczom sprawiają kłopot tylko przez minutę albo dwie), ledwie się powstrzymuje, żeby nie krzyknąć donośnym głosem:
- Hur-r-r-ra! Jestem sama w domu! Sama!
 
Jak pies, któremu wreszcie udało się zerwać z łańcucha, Waleria Pawłowna przez chwilę jakby się waha, w którą stronę ma pobiec: nogi zamarły w miejscu, a ciało wyrywa się to w jedną, to w drugą stronę. Nie rozrywać się! Sedno, cały sens tej sytuacji w tym, że po prostu nigdzie nie trzeba biec, przeciwnie:  ona jest strażniczką ogniska domowego, wreszcie może robić wszystko, czego sobie zażyczy!
 
Najpierw, Waleria Pawłowna prawie biegnie do kuchni zaparzyć kawę („Mamo, ile razy można ci mówić – żadnej kawy! Ka-te-go-rycz-nie! Komu ja to tłumaczę? Ciśnienie! Wątroba! A ty, jak dziecko: chcę kawy, chcę kawy...”).

 To prawie jak sakrament, ten rytuał: zdjąć z najwyższej półki zabronione przez córkę „srebrne” pudełeczko z napisem „Monarch”, wsypać dwie czubate łyżeczki do zaparzarki, sypnąć z góry łyżką cukru i postawić miedziany tygielek najpierw na duży ogień, w pewnym momencie zmniejszając go, z uwagą nasłuchując ledwie słyszalnego podnoszenia się kawy (o, to trzeba ćwiczyć, wyostrzyć słuch...), wciągając przez nozdrza radosny, intensywny zapach. I tak - trzy razy, to podnoszenie kawy. A potem, na kilka sekund przed zdjęciem kawiarki z ognia, Waleria Pawłownam wleje tam łyżeczkę wódki i wsypie mielony czarny pieprz - dosłownie na czubku noża. Każdy gest, każdy ruch -  czysta przyjemność ...
         - Oho, coś w tym domu bardzo kawą pachnie - ledwie przekroczywszy próg, ze złośliwym akcentem mówi Swietłana, wycierając nogi o dywanik, z wyrzutem zerkając na nieposłuszną matkę. Niech mówi! Niech mówi! Ja się nie boję! - zawczasu ćwiczy i mówi na głos Waleria Pawłowna, a w myślach prawie pokazuje córce język. Zresztą, można będzie po prostu spalić kawałek gazety - zapach spalonego papieru przebije ten intensywny zapach. Szkoda, oczywiście. Ale to już — przed samym ich przyjazdem. A jednak  Switłana, wyciągając powietrze już w progu, wybąka: “Co tu tak spalenizną śmierdzi? Ma, coś ty tu narobiła? No, przyznaj się!”

Na razie Waleria Pawłowna idzie na balkon, wymościwszy szezlong   haftowanymi jedwabnymi poduszkami z sofy („Ma, ile ja razy mówiłam: nie dotykaj tych poduszek z sofy. Dlaczego nie słuchasz? Tam jest koc.  Siedź na nim,  ile chcesz!”), na srebrnej (też „zakazanej”, bo tylko dla gości!) tacy dojrzewa pod przykrywką kawa w filiżance (tylko sobie wyobraź -  już kawa na języku). Na tej samej tacy, srebrny, z grawerem według wschodniej tradycji, kieliszek z koniakiem (czy zięć zauważy, że z jego butelki Hennesy odlano dwadzieścia pięć gram? Dobrze, że już otwarta). Ale najważniejsze - włożyć do  Hanusinego odtwarzacza (oczywiście,  też „zakazane” dla babci) CD z czterdziestą symfonią g-moll Mozarta, założyć słuchawki i ...

Rozkosz rozpływa się po całym rozległym jestestwie Walerii Pawłowny, prostuje się ponad światem, wypełnia ją harmonia, wyjątkowy stan zgody, harmonii z samą sobą. Boże, jak pięknie! Co za wspaniałe życie! Za chwilę takiego szczęścia warto... Co warto — Waleria Pawłowna nie wie, ale czuje: czasami tak mało trzeba do szczęścia...

Kawa wypita, Waleria Pawłowna przez chwilę powoli, niby zupełnie na nowo, spogląda na pielęgnowane pelargonie, którze tak bujnie rozkwitły (wszystkie możliwe i niemożliwe odcienie czerwieni i różu), materializując harmonijne, przynajmniej na chwilę, odczuwanie świata sześćdziesięciodwuletniej kobiety z nadwagą.
A potem dosłownie ucieka (drepcząc jak kaczka) z balkonu („zatrzeć ślady” grzesznego picia kawy na jedwabnych poduszkach z sofy - „Ba..., mama ci mówiła... To przywieźli jej z Chin! Zapomniałaś?” - jeszcze zdąży, najważniejsze – nie zapomnieć) do swojej tajemnej skrytki (półeczka przy łóżku w jej pokoju, gdzie za rzędem książek po lewej stronie jest kilka płyt, o których nikt nie wie; Mozart ze swoją czterdziestą symfonią g-moll pochodzi z legalnych, ma się rozumieć: tego nikt nie myśli ukrywać. Waleria Pawłowna wyciąga zza zniszczonych, zaczytanych kryminałów płytę z transem i wkłada do odtwarzacza zamiast Mozarta. A potem energicznie, z zapałem zaczyna rozpinać prostą satynową podomkę w małe kwiatki - i za chwilę razem z nią Waleria Pawłowna rzuci na kanapę swoje podstarzałe, ociężałe ciało, który ląduje z dziwnym głuchym dźwiękiem: jakby ktoś stracił przytomność i spadł, jak worek. Nogi zwisają, jak niedbale rzucone beżowy rajstopy Hanusi, jak to w zimie (ech, kiedy doprowadzisz wnuczkę do porządku... nikogo nie słucha...)

Waleria Pawłowna znajduje się w pięknym, młodym ciele, które ma dwadzieścia trzy lata, nie więcej. Teraz ma na sobie tylko majtki i biustonosz czarnego koloru -  takie sexy - z fikuśymi, półprzezroczystymi wstawkami z koronki na majtkach i staniku.  
Zakłada słuchawki, włącza płytę - i zaczyna tańczyć w, jak mówi prosty (żeby nie powiedzieć  - prymitywny...) rytm. Oczy zamknięte. Dziewczyna (tak, dziewczyna!)  to w konwulsyjnych drgawkach, to na chwilę zamierając, podnosi ręce, a następnie opuszcza je, kreśląc w powietrzu abstrakcyjne kształty, które widoczne są tylko dla niej  - pod zamkniętymi powiekami. Naprawdę była w transie, wewnątrz — niby przerobiona jak wodorosty, które kołyszą się w przejrzystym ciele wody, gotowe w każdej chwili popłynąć z nurtem gdzieś wysoko, skąd można nie wrócić na  grzeszny ziemski padół.
Waleria Pawłowna, dopiero co za wszystkimi domownikami trzasnęły drzwi wejściowe, ile ona ma czasu. Czasu miała wystarczająco dużo, aby wypiwszy kawę i wytańczywszy się, bezpiecznie i powoli wrócić do swojego starczego ciała (nic nie poradzisz: wszystko ma swój czas i porę, „prawa przyrody są jednakowe dla wszystkich”, jak pisał kiedyś Poeta, nie wiedząc, czy umrze młodo) i szybko posprzątać w mieszkaniu, czyli ukryć ślady swojej przemiany. Nie pierwszy to raz. No rzadko, ale przecież zdarzały się takie cudowne i niewytłumaczalne momenty w jej życiu!

A tym razem, dopiero zdejmując słuchawki (właśnie skończyło się ostatnie nagranie tanecznego transu), Waleria Pawłowna usłyszała nagle charakterystyczny dźwięk: otwierano drzwi wejściowe.

Boże, co to? Waleria Pawłowna, jak stała - w czarnej bieliźnie, zaskoczona, przestraszona, czmychnęła do łazienki i zamknęła się tam na śmieszny haczyk, pamiętający czasy jej pierwszej młodości. Ale, przecież jej obecne, stare ciało zostało na kanapie! A na balkonie – nieumyty kubek kawy z fusami na dnie, srebrny kieliszek na srebrnej tacy i – o zgrozo! - jedwabne kanapowe poduszki, podarowane jej córce. Jak ostatnia złodziejka, oszustka, Bóg wie, jaki przestępca – Waleria Pawłowna siedziała na kraju zimnej wanny, jak w pułapce, zastanawiając się, co też zaraz się stanie w jej szanownej rodzinie? Wreszcie – krzyk, przeraźliwy, jakiś dziki krzyk, wrzask, jak zarzynanego prosiaka. Waleria Pawłowna, jak stała - półnaga, w erotycznej bieliźnie i nieprzyzwoicie młoda, wyskoczyła z łazienki. Switłana, jej córka, trzymała w ramionach jej stare ciało i wołała:
–Mamo, co ci jest?
–Oddaj! - Waleria Pawłowna wyrwała córce swoje opuszczone, pozbawione duszy ciało i dosłownie wyrwała je do łazienki.

Po sekundzie znów usłyszała wrzask, tym razem już na dwa głosy: córki i wnuczki. Kiedy Waleria Pawłowna wyszła z łazienki normalnie, powoli, trochę krzywo (bo z wiekiem miała nadwagę, a jeszcze artretyzm...), w swojej prostej satynowej podomce w małe kwiaty, wyszła tak, jakby dopiero co brała prysznic. Córka z wnuczką patrzyły na nią jak na kosmitkę – z przerażeniem i niedowierzaniem. Po chwili osłupienia, Switłana i Hanusia razem zaatakowały:
–Co to było? Kto jest w mieszkaniu? Czyś ty oszalała? Zdrowa jesteś?
–Mam, naszej ba odbiło...
–Pytam, kto jest w mieszkaniu? Jakaś oszustka! Co to za sztuczki? Dlaczego milczysz?

Panie Boże mój, jakie one są... Niczego nie rozumieją...
Waleria Pawłowna pośpieszyła na balkon: czas posprzątać po swoich grzeszkach... I nagle, nie ma co się śpieszyć... Jednak o wszystkim już wiedzą. Trzeba to znieść... A potem nawet zięciowi powiedzą, może i małemu Saszce...

I rzeczywiście – córka i wnuczka prawie przycisnęły Walerię Pawłownę do muru. Przesłuchanie. Normalne przesłuchanie. Nie powiem ani słowa. Niczego nie wyjaśnię. Jednak nie zrozumieją. Są jeszcze zbyt młode. Może jak dożyją moich lat...
 

tłumaczenie: Iwona Boruszkowska 
 
Do góry
Drukuj
Mail

Taran Ludmiła [autor]

LUDMIŁA TARAN (1954, Ukraina) -  poetka, prozaik, krytyk literacki, dziennikarka. Autorka czternastu tomików poezji, artykułów krytyczno-literackich, wywiadów, prozy. Jej dzieła były tłumaczona na język angielski, litewski, polski, czeski i rosyjski.  Laureatka nagrody im. Wasyla Mysyka, Oleksandra Bileckiego (2006), Nagrody artystycznej Kijów (2005), zwyciężczyni konkursu dla dziennikarzy ONZ Gender w rozwoju (1998). Nominowana przez Amerykański Instytut Biograficzny jako kobieta 1999-go roku w kategorii Who's Who of Professional & Business  Women. Członek Asocjacji Pisarzy Ukraińskich, organizacji społecznej Kobiety i środki masowego przekazu, również Instytutu badań gendernych w Kijowie.  fot. archiwum autorki