Nie przypominam sobie, żeby jakaś inna książka miała taką oprawę medialną i kampanię marketingową ostatnimi czasy jak nowa książka Masłowskiej. Twarda okładka, czcionka powyżej standardowej, laurka od Znanego Pisarza na okładce – nowy wydawca się postarał. A autorka?
Długo wyczekiwana. Tak można określić nową książkę Masłowskiej. Przed użyciem innych określeń lepiej się na razie powstrzymać. Tę książkę się czyta. Można w tramwaju, w metrze, w autobusie. Podnosimy wzrok sponad tekstu i widzimy kondycję duchową nowego człowieka łącznie ze swoim odbiciem w szybie: „zasklepia się wokół mnie niekontrolowana fizjologiczna bryła. W biały dzień, w kraju wysoko rozwiniętym, przylegam całą powierzchnią ciała do ciał innych ludzi. Słyszę bicie ich serc, szum mózgów, szmer krwioobiegów, czuje wilgoć oczu i tutor jam brzusznych”. Można w domu. Odrywamy się na chwilę od tekstu i słyszymy: „Sobotnie poranki wpędzają mnie w czarne depresje. Tak samo jak niedzielne wieczory, poniedziałkowe lunche i namolne wtorkowe popołudnia, pełne pogłosu piłki do kosza, płacz dzieci i dźwięku odsłuchiwania automatycznych sekretarek przez zagonionych singli”.
To nie jest kraj dla starych ludzi
Kraina zawieszona niedaleko wody wielkiej i zaśmieconej, fantasmagoryczny Nowy Świat, którego próżno szukać na konkretnej mapie, bo znajdziemy go w wielu miejscach – tam żyją bohaterki prozy Masłowskiej, tam żyjemy i my. Nowy Jork, pępek świata, zatrute jabłko, Polska, Jugosławia – co za różnica. Wszędzie konsumpcja, powierzchowność, śmierć zagra z nami w szachy, gdzie będzie chciała, albo gdzie akurat będziemy – nawet przez Skype’a. Taki zglobalizowany landszaft, w którym wszystko się jakoś wymieszało. Mam tak samo jak ty, miasto moje, a w nim: uproszczony język pełen amerykańskich kalek, to samo tak-jakby jedzenie z fast foodów, centra handlowe, śmierdzące metro, puste mieszkania z odgłosami sąsiadów, pośpieszne życie na przemiał, poddawanie się modom, milion znajomych na fb i nikogo naprawdę bliskiego. A na dodatek każdy musi być w każdej chwili fit&fresh, więc uprawiamy jogę, niechlujnie ćwiczymy asany, wklepujemy kremy anty-age i neutralizujemy bakterie. Tak żyją Jo i Fah, bo jednak głównie o nich to książka.
Nic, które boli
Fabuła jest (jest?) dość prosta: dwie singielki spotykają się gdzieś w dolnych rejestrach stanów średnich (chodzi o stany głównie psychiczne, czy też psycho-fizycznej jedni) i nie mogą się nagadać… Mógłby to być początek pięknej przyjaźni, ale F & J nie mają za bardzo o czym gadać. F & J to zupełne przeciwieństwa, a może właśnie nie – może to schizofreniczna osobowość współczesnej kobiety? A poza tym świat jest zły, a my nie potrafimy poradzić sobie ze swoimi problemami, więc po co ich sobie przysparzać. A z drugiej strony, człowiek jest samotną wyspą – w najważniejszych momentach życia i tak będziemy poddani przemożnemu poczuciu osamotnienia, więc chociaż od czasu do czasu przydałby się jakiś człowiek – inny, niż ten w lustrze. O Boże, samotność istnieje…, a każdy kiedyś umrze. Bohaterki mają około-trzydziestki, a wiadomo, co się z kobietami przekraczającymi tę magiczną granicę dzieje… Nauczyliśmy się tego już z wielu seriali. No, nie sposób nie oszaleć, kiedy życie przecieka nam przez palce, a do tego towarzyszą nam dziwne sny i anhedonia. Nasze życie mija podczas „przegranych popołudni późnego września”, a my marzymy o miłości, bliskości, łamiemy obietnice, zdradzamy, śnimy o syrenach-alkoholiczkach i na własne życzenie pakujemy się w toksyczne związki, a na dodatek nie możemy dokończyć powieści… Metafizyczne lęki są jednak passe, więc oddajemy się nałogowym zakupom w centrach handlowych – świątyniach konsumpcji, chodzimy na offowe wernisaże niby-sztuki, na których każdy może być artystą, bo liczy się tylko nadwyżka spożytego alkoholu. Żeby nie egzystować na jałowej pustyni codzienności, trzeba od czasu do czasu pogłębić refleksje na temat wszechświata zaczerpnięte z kolorowego pisma, albo dość wybiórczo poudawać, że praktykujemy buddyzm i jesteśmy wegetarianami (no przecież kurczak to nie mięso)… A kiedy okaże się, że tak trudno się przyjaźnić, że ludzie o sobie zapominają, nie potrafią kochać, lubić, szanować – a jak mają to umieć, skoro świat naokoło jest taki, a nie inny – dokonamy psychologicznego przeniesienia na zupełnie przypadkowe osoby. Zainfekujemy jeszcze bardziej otwartą ranę naszego serca i nie pomoże nawet nałogowo używany środek antybakteryjny. Zapalenie osierdzia, depresja, hiperwitaminoza – nic nam już nie pomoże. Ewentualnie ofiara złożona zapomnianym bogom z kotów – naszych traum, neuroz, naszych demonów. Bo to przecież nie XIX-wieczna powieść epistolarna – siebie nie zabijemy. Możemy co najwyżej po długiej i bolesnej męce twórczej coś o tym napisać… - wpis w pamiętniczku, mikropowieść, scenariusz serialu o nas samych z kiepsko przetłumaczonymi na polski napisami.
Anegdotycznie: powieść o życiu
Ani to powieść, ani o życiu. O letargu bardziej, o trwaniu w szaleństwie, które pozbawia nas możliwości ujrzenia prawdy o sobie, o świecie, o życiu – i bardzo dobrze, że nas pozbawia, bo ‘ujrzenie’ tej ‘prawdy’ nie na siły przeciętnego śmiertelnika. Ale. Na miłość boską, na Allacha, na Zaratustrę toż to już wszystko było, choć może nie jest to argument… Byłaby to celna satyra na współczesne zglobalizowane społeczeństwo konsumpcyjne, kręgi hipsterów i pseudointelektualistów czy innych pseudo, bo kwestia tożsamości wygląda tak: otwierasz rano szafę i jesteś hipsterem, bezdomnym, pisarzem, grafikiem, fotografem, sprzedawcą z mięsnego, fryzjerką, kim chcesz, Żydówką, gejem, wytatuowanym artystą, nawet Go z Polski w byłej Jugosławii. Byłaby, gdyby nie to, że temat ten do cna wyeksploatowano. A „Kochanie, zabiłam nasze koty” nie będzie nowym raportem o kondycji ludzkiej, raczej lekką kpiną z tego, co jest.
Chirurgiczna precyzja Google Translator
Język, jakieś nieudolnie przetłumaczone globalne esperanto bazujące na kalkach z amerykańskiego angielskiego to chyba najlepszy chwyt tej książki. No dobrze, język, autotematyczne refleksje o rzemieślnikach słów i metafora oceanu z alternatywnym światem syren-alkoholiczek. Ale o tym później i tylko dlatego, że niektórzy mają słabość do postfreudowskich metafor zbiorowej pod/nieświadomości. Język. Granice mojego języka są granicami mojego świata – przywołam tu dość mocno wyeksploatowane powiedzenie Wittgensteina. A skoro ten Mc’świat wygląda jak wygląda, język jego opisu musi być totalną hybrydą. OMG czy w wypowiedziach bohaterów nie znajdziemy fragmentów naszych pośpiesznie rzuconych komunikatów przez komórkę, szybkiej wymiany kilku truizmów nad kawą na wynos, kolejnych wpisów na facebooku? OMG – tak i nie! I te fragmenty są mocne, wynika z nich, że Masłowska jest świetną obserwatorką otaczającej rzeczywistości. Ale to jednak za mało.
Posługując się chwytem Google Translator autorka szumnie zapowiadała, że książka zrobi nam dzień. Bohaterowie, jakby bredzili, siedząc nad szklaneczką whisky na skałach i wypluwali z siebie kartony niepotrzebnych, zglobalizowanych słów. Pod względem językowym książka jest dość interesująca. W języku zamknęła Masłowska diagnozę – nie obraz – współczesnego świata, która na poziomie fabuły kuleje i wygląda karykaturalnie.
Obstrukcja twórcza wielkiej osobliwości
Jedna z bohaterek powieści (powieści?) cierpi na dość dobrze znaną nawet niewytrawnemu czytelnikowi „obstrukcję twórczą wielkiej osobliwości”, która utrudnia jej twórczą produkcję kolejnej książki. Hmm… Fragmenty opisujące męczarnię twórczą zaliczyć mogę do najlepszych brzmień tej nierównej składanki. Może lepiej było wydestylować epkę? Bez gdybania!
Rzecz się dzieje tak jakby w Nowym Jorku, tak jakby na Zachodzie. Bohaterki Joanne i Farah są tak jakby przerysowane. Rzecz tak jakby się dzieje. Książka jest tak jakby uniwersalna.
Określiłabym wystygłym bigosem, ale nigdy nie lubiłam porównywania literatury do jedzenia… Użyję więc medycznej metafory: spóźniona diagnoza strywializowanych zaburzeń.
Zupełnie specjalnie nie zrobiła mi dnia.
Dorota Masłowska, Kochanie, zabiłam nasze koty, Noir sur Blanc, Warszawa 2012, s. 160.