A przecież to niebo i ten dzionek inną przypowieść jeszcze głoszą, inną odzywają się mową.
Bez końca jest ono. Bez końca wieczność Boża. Po tylu burzach i tuczach śladu na nim nie masz. Ponad ziemią wysoko, nad innymi ziemiami przez wieki tak jaśnieje jak u nas jesienią. Nadzieję oznajmia dla każdego i dla wszystkiego ten dzionek jesionki Bożej, bratkowie! I tego nas poucza: dlaczego choć ciągle niszczeje, choć ciągle w ziemię zapada, znów jednak rodzi się ciągle dobro, wykwita krasa, świętość się rozświeca. Niespodzianie, nie wiadomo skąd, znów się zjawiają głęboko zakopane skarby.
Pośród tych ziem podsłonecznych, przez ludzkie oczy niewidzianych jedna jest daleka a bliska nam kraina: ojców Rachmanów dziedzina. Z daleka szlą oni do nas swe prądy, błogie słowa. Z daleka chronią nas, łagodzą, uczą. Co najlepsze na ziemi naszej rodzą, posyłają nam dusze.
Opowiadała mi kiedyś mateńka zagadkę dziecińską, którą i teraz zna każde dziecko: „Polata ptach popod Boży dach”. Ten ptak – to dzwon. Nie masz dlań świątyni godniejszej, sklepienia lepszego niż niebo. Jest ptakiem zwiastunem, prowadzi nas do ziemi rachmańskiej.
Nie stąpiłem ja sam nogą i pewnie nikt z ludzi na ów rachmański brzeg. Oczyma tymi go nie oglądałem, tą piersią nie wetchnąłem jego powietrza. Ale nie wymysł to bajczarski ani niebylica dziadowska. To wieść prawdziwa, dobra. Niejeden z was przecie, bratkowie, ma druha najdroższego – na tym świecie lub na innym – tak daleko, że go i myślą nie waży szukać. Latami jest tak albo i przez całe życie bez znaku widomego. A to tak daleko, że w głowie się kręci, gdy w dal spoglądasz jak w przepaść jaką. A przecież niejeden przyjaciel i piastun z daleko sercem waszym steruje jak darabą na wodach burzliwych. Ciągle zadumujecie się o nim, przebywa z wami. Tymczasem taki bliski człek zza potoku, zza płota, choćby dziesięć razy koło chaty przechodził, nic o was nie wie, wy nic o nim nie wiecie. A to serce, to dalekie, choć nie wiesz czy żyje pod tym słoneczkiem, czy może gdzieś na którymś innym świecie przebywa, zza każdego drzewa, spoza każdego węgła ku nam wygląda.
I kto wie? Może i teraz ot, spoza tej jabłonki kraśnej pisanej, ot tam spoza tego dębu dalekonośne oczy Rachmanów ku nam świecą.
Nie na jednej hrubie, nie pod jednym dachem przyjaźni dzieci rodzą się i chowają. Przelatuje światy przyjaźń święta, skrzydłem wędrownym szumi. Jak woda czarnohorska do morzy spieszy rześko, choć niby to nie widziała go nigdy. Gdy więc ośmielisz się, bracie, rozmachnąć skrzydłem tym wichrowym, ku dalekiemu druhowi, to choćbyś nie wiedział, w jakim kraju, pod jakim słońcem przebywa, nad jakim morzem się przechadza, nie idziesz za marą, nie gonisz za niebylicą. Prawda cię wiedzie, miłość wielka.
Hen pod tym niebem, co zawsze czyste jak dziś tu, na górach najwyższych na ziemi ku morzu się stacza rzeka ogromna, sama jak morze. A góry te szerokie bardzo, więc rzeka wybiła w skałach tysiące jezior. Tak jeziorami w dół się rozlewa. Jak po olbrzymich schodach tak z nieba w dół spływa. A gdy lecą od nas tamtędy przez morze żurawie i gęsi dzikie znużone śmiertelnie, smucą się i skarżą – to się im nagle widok otwiera taki, jakby tysiące oczek szafirowych, tysiąc piór pawich błyszczało.
W każdym jeziorze jest góra, pagórek, połonina albo skała. Tam są osiedla i chaty Rachmanów. Tacy są oni jak nasi górscy ludzie. Ino że to czerńcy, ino że święci, świadomi, a chaty ich to monastyry. Lecz i chaty takiej jak nasze, tylko że zawsze się złocą i nigdy nie czernieją. Z takiego już drzewa stawiane. Bywają tam osiedla z kilku chat złożone: jedna chata naprzeciw drugiej, jedna nad drugą w skale, a nawet jedna w drugą w dachu wbudowana. Dachy powyginane i złamane tak mądrze, że wszystko się zgadza, a chata w cerkiewkę albo w dzwonnicę urasta. Naokoło chat łąki, caryny, kwietniki takie jak tutaj, ino zawsze kwitnące, a kwiaty nigdy się nie wyradzają. A dalej drzewa różne bardzo stare, tysiącletnie. Każde drzewo ma swe imię i dzieje jego tam w monastyrze pobliskim są zapisane. I także namalowane jest na ścianie drewnianej, kiedy było młode i całe jego dzieje. Rośnie i rozkwita wraz z wiedzą ojców rachmańskich.
Na każdym dachu, na każdej cerkiewce dzwonnica, a na niej dzwony i dzwonki. Każdy Rachmanin ma swój dzwon, który sam sobie wybrał, a ten dostrojony do dzwonu przyjaciela i sąsiada. Z każdego osiedla muzyka dzwonów, dzwonków i dzwoneczków o świcie już rozlega się, i leci. I rośnie na chwałę dnia i słońca, z góry na górę, z jeziora n jezioro kołysze się falą dzwonową. Gdybyś tak od strony morza słuchał wierchowiny rachmańskiej, całe organy słyszałbyś dzwonów i wielu tysięcy dzwonków śpiewanie. Chyba to wichry w muzykę ułożone, chyba to fale morskie przemienione? I gdy płynie ta toń potężna, porywa i unosi ze sobą – jak wielka rzeka gałązkę zieloną lub biały kwiatek unosi – dźwięki fłojery z jakiejś połoniny rachmańskiej. Pewnie to jakiś pastuszyna biały, który z krówkami tam gwarzył, do ucha im szeptał, z góry popatrzył na morze bezkreśne. Fłojerą rachmańską nas pozdrawia.
Kiedyś przed wiekami, kiedy zaczęli nas uczyć i łagodzić Rachmani, z dzikusów na ludzi i na chrześcijan przerabiać, przynieśli nam dzwony. A może nie przynieśli, tylko duszę nam posłali taką, dziecię jakieś, które samo potem dzwony wymyślało i wypracowało.
Chaty ich pełne są obrazów, rzeźb, rzeźbionych lichtarzy ze światłem, jakiego u nas nie widać. Jakby gwiazda szafirowa czy krwista, różowa czy zielona zleciała na ziemię. W powyginany kwiatu kielich się ustroiła i tak świeciła własnym swym światłem. Skały przekute w posągi i świątynie. We wnętrzu świątyń powykuwane i malowane na ścianach obrazy z dawności rachmańskiej z wieków zamierzchłych, kiedy na ziemię tę przyszli. Świątynie oświetlone gwiezdnymi lichtarzami. Światło tych latarń przybliża i przyciąga rzeczy odległe, tajemnicze. Ukazuje obrazy z naszych krajów, a także z gwiazd niebieskich. I nie zwyczajne obrazy, lecz oku ludzkiemu ukryte.
Po czym poznać Rachmana? Niczego się nie obawia, dla siebie nie wymaga niczego, a ufa bez miary i wierzy stworzeniu innemu. Widzi w nim od razu to, co najlepsze. I przez to wydostaje skarby z duszy każdej. Najrzadszy, najcenniejszy. Wzrokiem swym duszę oświeca, tą latarnią gwiezdną czarodziejską. Dlatego też nawet zwierzęta u nich inne, bo odkrywają w nich to, o czym inne istoty nie wiedzą. I tak je hodują, piastują.
Nie mają śmierci za coś złego. Pewnie wędrując po światach już nieraz umierali. Myślą, że niejedna śmierć ich czeka. I dlaczegoś – któż z nas to może zgłębić – nieraz jeszcze umrzeć pragną. Bo to niestraszne, taka ich nauka, że ludzie giną. A w zabójstwach i wojnach to najgorsze, że ktoś na siebie bierze zabijanie, takiego trzeba żałować najwięcej, litować się nad nim.
Gdyby się udało do Rachmanów dostać ludziom złym, przewrotnym, albo gdyby tam przyszli jacyś wojownicy zdobywcy – co świat przewracać chcieli i wszystko łykać, a nigdy się nie mogli nasycić – Rachmani przyjmowaliby takich gościnnie, serdecznie. Dawaliby im wszystko co by tamci chcieli, wcale nie gniewaliby się, gdyby się tamci zachowywali dziko i nieprzystojnie. Bo zaraz oczyma gwiezdnymi ujrzą, że zakryte są skarby w ich duszy grubszą warstwą. Zaraz magnesowym wzrokiem te skarby wyciągną i także ich ułagodzą, urachmannią. Tak ich urobią, tak wyrzeźbią jak te swoje posągi za skał najtwardszych wykute.
A gdyby nawet chcieli pozabijać wszystkich ci napastnicy hulacy i furiaci, to będą się Rachmani litować nad nimi cicho i w milczeniu. Powiedzą sobie, że to chorzy albo że zatruci. Że ten ich szał przebije się, jak woda ze skał, jak ogień z ziemi. Tak przebić się musi, a potem się uzdrowi. Wygładzi jak woda, w pożytek zamieni jak ten olej czarny, co bucha ze skał. Gdyby gniewni byli Rachmani, gdyby dumę tylko czuli, że są mądrzejsi i lepsi, już by zamącili, już by skalali te pawie jeziorka błękitne. A ich nauka taka, że przyjaźń i miłosierdzie uzdrowią ten świat. Nie masz więc mocy przeciw nim, nie masz potęgi zła przeciw ich oczom.
Gdybyście, bracia, patrzyli przez lunetę na niebo, a ktoś by inny chciał was krzykiem przekrzyczeć, że lepiej widzi, że lepsze ma oczy. Nie moglibyście go przecież namawiać jeszcze głośniejszym krzykiem, albo chełpić się, że macie lepsze oko, tylko ot spokojnie, czemnie poprosilibyście go aby sam przez lunetę tę zaglądnął – jeśli ma oczy. I tak we wszystkim czynią Rachmani.
Każdy z nich wie, że świat Boży jest bez końca, że może być kraina jeszcze lepsza, jeszcze piękniejsza od tej ziemi. Że z ciemności tajemnych narodzą się nowe światła. Zatem nikt nie myśli wynosić się i hardzić.
Opowiadają jednak, że samo morze i ta rzeka ogromna bronią przystępu do krain rachmańskich. A z drugiej strony góry największe na ziemi zasłaniają ich i chronią. Tak to już ziemia sama dał im kolebkę dla tego niezamącenia, dała schronienie samotności.
Sami nie rozumieją dobrze co mówią ci, którzy powiadają, że Rachmanowie są ubodzy. Bogaty jest rachmański świat i bujny. Napracowali się przez lat tysiące i dziś nieustannie pracują. Poznali świat, zebrali skarby tajemne, pod słuchać umieli niejeden szept, którym do nich przemówiła ta ziemia święta. Ale tam zawsze tak było i jest, że nikt nie chce wszystkiego łykać, sam dławić się wszystkim jak młody wilk zagłodzony. Właśnie ci, którzy najwięcej wyszukali skarbów, biedniej żyją niż u nas jaki najmita połoniński, choć cały świat ma dla nich wdzięczność. Nikt nikomu nie zazdrości, bo nikt dla siebie wszystkiego nie chwyta. Skały większe od Czarnohory przekuli na tumy, na cerkwi, organy skalne w nich pobudowali. Mosty ze szczytów na szczyty pozarzucali. A wszystkie te ich prace proste i mądre jak zabawki dziecinne albo tajemne, dziwne, przed tysiącami lat wymyślone. Bez hałasu, bez dumy, jak korzenie drzew głęboko poukrywane w ziemi, wpojone w skały, w jeziora, w wody wplecione. A przy tym wierni są starym przyjaciołom. Nie pozbyli się koni, ani krów, ani owieczek i każdy z nich ma w puszczy pobratymczy ród zwierząt, z którym żyje w przyjaźni.
Nieczęste są i godne, ale radosne świętowania rachmańskie. A im cichsze, tym piękniejsze, chociaż i takie są, wśród których śmiech młodzieży gra jak śmiejące się wody. A świętem jest każde spotkanie, każde towarzyszowanie, obcowanie. Dzwonami płynie wielka ich wspólnota, do innych wspólnot dalszych, najdalszych szlą pozdrowienia. I także nasze uszy, gdy się natężą, usłyszą coś, a zamroczone ludzie oczy gdy się rozjaśnią, pobędą z nimi.
Ot, gdyby tak zaglądnąć z daleka na połoniny rachmańskie w czasie świętowań: jak gdyby ptactwo białe, jak gdyby rzesze łabędzi pokryły białością stoki. Przy biało-sinych ścianach lodowych, skąd wielkie źródła tryskają i dzwonią ze skał, odprawiają nabożeństwa. Bez zmęczenia jak lekkie ptaki, szczęśliwie weseli jak najlepsze dzieci. Poważni jak kapłani. Oddani jak zakonnicy, jak monachy, nawet we śnie ani na chwilę nie wyprzęgają się ze świętego dążenia. I jak pasterze, starowieku pasterze, jak tysiące lat temu, bez pośpiechu, bez terminu, bez czasu. I jeszcze do innego źródła potem wędrują, co w skałąch głęboko zrodzone, a otulone szczelnie mchem. Poprzez las, poprzez morze mchów jaskiniami ciemnymi i ciasnymi komorami skalnymi naprzód schyleni, potem na kolanach docierają rzeszą świętującą do tajemnego łona. Tam rodzi się źródło.
Ale jest to kraj dla samotnych jak i nasza Wierchowina. Jeszcze inaczej a jeszcze bardziej. W samotności przygotowują się do dalszych godów. Jest tam taka wiedza o człowieku, że się poważa, że czci się jego samotność. Wiedzą oni bowiem, że w każdym może być tajemnica, że bardzo to myli, że zwodzi to całkiem, gdy się komuś wydaje, że od człowieka do człowieka mosty są murowane, że szyny i koleiny utorowane. A właśnie jest przeciwnie. Słyszałem na przykład, że w wielkich miastach, w waszym uczonym, pańskim świecie są masy ludzi niezliczone. Wszystko razem się kłębi. A łatwo i prędko można dojechać z jednego krańca miasta na drugi. A nawet takie przyrządy są w tych waszych miastach – tak opowiadają – że z daleka jeden może w każdej chwili dać znak i jeśli chce zaraz mówić do drugiego, choć go nie widzi, choćby go dotąd nie znał. Może to i prawda, ale cóż z tego? Czyż naprawdę zbliżają się ludzie do siebie? Już przez to samo, że łatwo mogą być razem? A ukrytych skarbów nie widzą, ran głębokich ani zakopanych świętości nie znają. Naprawdę niełatwy jest dostęp od człowieka do człowieka. A w samotności dopiero rośnie wspólnota.
W samotności żyją latami w kraju rachmańskim ojcowie niektórzy i to najstarsi. Przygotowują się do godów dalszych. Jedni w szczelinach skał przekutych w posągi, inni jako stróżowie puszczy świętej z drzewami się przyjaźnią, drzewom się zwierzają. Słuchają jak stare drzewa im przypowieści prawią, a młode drzewka starców rachmańskich o pouczenie i o imię proszą. Zatem wnuki i prawnuki rachmańskie, białe chłopięta przynoszą im pożywienie. Stawiają cichutko na brzegu puszczy, na skraju skał, aby nie mącić rozmowy, nauki, spowiedzi i modlitwy.
Joanna de Vincenz na chwilę obecną jest właścicielką praw autorskich oryginału utworu. Dziękujemy za udostępnienie tekstu do publikacji.