WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
W gabinecie Zeleny
WIOSENNE ŚWIATŁO OŚLEPIŁO AMALIĘ. Stała przed stojakiem na rowery między blokami, mrużąc oczy. Nie docierało do niej, że jest już jedenasta godzina, irytowało ją zarówno to, że jest za ciepło ubrana, jak i stwierdzenie, że nie było widać jej roweru. Tam, gdzie powinien się znajdować, było na stojaku puste miejsce. Nie mogła więc pojechać okrężną drogą brzegiem rzeki, musiała się śpieszyć, aby zdążyć na tramwaj, który zawiózłby ją w ciągu 40 minut do centrum miasta, mijając po drodze magazyny, kamienice czynszowe i stadion lekkoatletyczny, przecinając dwie rzeki, docierając do jeziora i jego brzegiem do gabinetu pani Zeleny. Zdyszana dotarła na przystanek, a wsiadłszy do tramwaju, nie zajęła siedzącego miejsca, choć wagon był na pół pusty. Szybko przebiegła myślami miejsca, w których rower mógł stać. Redakcję opuściła poprzedniego dnia koło trzeciej po południu po rozmowie z szefem zespołu. Ponieważ poinformowała go, że w pracy już się nie pokaże, że wszystko, co się tam pisze, wydaje jej się nieważne, wybiegła z budynku zdenerwowana, może minęła rower stojący na dziedzińcu – tego nie potrafiła z całą pewnością powiedzieć. Wydawało jej się jednak, że potem podjechała na rowerze do konserwatorium, aby w drewnianym baraku nielegalnie poćwiczyć na fortepianie. Pamiętała dokładnie, że grała preludium e-moll Jana Sebastiana Bacha ze zbioru Das wohltemperierte Klavier i dlatego zdawało jej się, że dość spokojnie wyszła z baraku, zwolniła blokadę roweru, by nim odjechać.
Tak więc stał prawdopodobnie na moście nad większą z dwóch rzek, przypięty łańcuchem do poręczy, bo Amalia pojechała tam jeszcze poprzedniej nocy, aby pospacerować nad wodą. Prawdopodobnie, pomyślała Amalia, poszłam potem do domu drogą prowadzącą z miasta i zapomniałam o stojącym na moście rowerze.
 

Kiedy leżała na kanapie u pani Zeleny, opowiedziała o swoim pechu, o gazecie i Janie Sebastianie Bachu, dodała jeszcze przypomnienie snu, w którym biegała nago i nie wiedziała, gdzie zostawiła swoje ubranie. »To przykre«, powiedziała.
Palma w nogach kanapy celowała brązowymi końcami liści prosto w Amalii głowę. Amalia odwróciła wzrok od rośliny i wpatrywała się w sufit, odegnała od siebie myśl o Asparanoiksie*. To nie galijskie niebo spadłoby jej na głowę. Tu nie rozgrywała się żadna dziecięca historia. Ponad sufitem i dachem domu rozwarło się niebo, w którym przebywali zmarli i nie było w nim Elli. Nie było jej jeszcze tam wysoko, może unosiła się w górę poprzez warstwy chmur i fale emitowane prze telefony, wyczerpana i niewidoczna. Pani Zeleny także musiała wczoraj przeczytać w gazecie tę wiadomość: 
»Głęboko wstrząśnięci przyjęliśmy wiadomość o nagłej śmierci 
naszej kochanej córki, siostry, wnuczki i siostrzenicy Elli Dusil, 
15 stycznia 1978 – 7 maja 1998 roku. 
Brak nam słów.«
Wśród pogrążonej w żałobie rodziny wymienieni byli w ostatnim wierszu Dana i Bohumil Dusil (-Zeleny). Ponieważ pozostałe osoby podpisane pod nekrologiem Amalia bez żadnych wątpliwości zidentyfikowała jako rodziców, brata i babkę, to czytając go zrozumiała, że natknęła się na ciotkę Elli, która nazywała się z domu Zeleny. Nie było więc wykluczone, że na pogrzebie pojawiłaby się inna pani Zeleny, która siedziała teraz cichutko w fotelu za kanapą. Do dwuczęściowego stroju, który w połączeniu z siwymi włosami przybierał lekko brązowy odcień, musiałaby tylko włożyć ciemną apaszkę i doskonale pasowałaby do żałobników, pomyślała Amalia. Stałaby przy grobie z wysoko uniesioną głową, jak hrabina. Jej naznaczona głębokim smutkiem twarz zdemaskowałaby łzy jako reakcję banalną, wulgarną. Ta śmierć wymagała zachowania nad sobą kontroli, tak jak poddane kontroli miało być życie Elli.
Kto jej pozwolił jechać Vespą? Dlaczego jej życie erotyczne przypominało slapstickową tragedię? 
»Dlaczego nie chce Pani wrócić do gazety?« zapytała pani Zeleny.
»Złożyłam wypowiedzenie ze skutkiem natychmiastowym«, odpowiedziała Amalia. »Nie mam teraz cierpliwości do całego tego kramu praktykantki.« 
»Wydaje mi się, że coś Panią wytrąciło z równowagi.« 
Prawdopodobnie hrabina Zeleny od dawna wiedziała, co się dzieje.


Na pewno dowiedziała się o śmierci Elli i połączyła to z opowieściami Amalii o szkole. Ale nie chciała się zdradzić ze swoją wiedzą, bo mogłaby tym wywołać szok. Amalii wydawało się całkowicie nieprawdopodobne, aby w tym mieście były dwa klany Zelenych. 


Ella na ogół źle się wyrażała o swojej rodzinie, która wyemigrowała i rozproszyła się po Europie Zachodniej i Ameryce. Z jednymi wolno było utrzymywać kontakt, z innymi nie. Jednego wuja z Kopenhagi szczególnie nie cierpiała, bo na każde urodziny przysyłał jej misia. Tylko o ciotce, która jako osiemnastolatka wyemigrowała do Kanady, Ella wyrażała się sympatycznie. Była to jedyna osoba, która po transformacji nie próbowała w Pradze wyrzucić niczego nieprzeczuwających ludzi z mieszkania, na które czekali 10 lat. Inni jak sępy żądali majątku swoich rodziców i dziadków. Ella kiedyś przez pół roku miała poglądy lewicowe, ale to minęło, tak, jak bardzo szybko minęło wszystko z wyjątkiem jej pięknego głosu. Musiał on teraz gdzieś istnieć. W locie ptaka, w fali dźwiękowej. Kiedyś w niebie.
Amalia wierzyła w to na przekór sobie. Tam, wysoko w górze, Ella śpiewała, a słuchała jej ulubiona publiczność, nauczyciel muzyki Müller.


»Moja szkolna koleżanka, Ella Dusil, uległa wypadkowi«, powiedziała Amalia. »To zagadka. Ona tak naprawdę tylko w sprawach istotnych była nierozsądna, nad codziennością całkowicie panowała. Miała starannie utrzymaną torbę szkolną i modne sportowe ubrania, przy sobie zawsze to, co trzeba, makijaż odpowiedni do okazji. Utrzymywała swoją Vespę w dobrym stanie, jeździła ostrożnie, elegancko. Nie pozwalała się zapraszać przez bufonów ani na motor, ani na miejsce obok kierowcy. Dłuższe podróże odbywała pociągiem. Zawsze miała wtedy przy sobie koszyczek z wałówką. Nazywała się Ella Dusil.«
.»Czy była Pani z nią zaprzyjaźniona?«, zapytała pani Zeleny.
»Nie. No może bardzo krótko. Ona ładnie śpiewała. Ale afektowanie. Była trochę zarozumiała.«
Gdy swego czasu dobrze się rozumiały i siedziały razem w nocy, Ella opowiadała jej o zagmatwanych sprawach biznesowych i zaliczkach na poczet spadku. Czy pani Zeleny pasowałaby do tej rodziny? Czy była zdana na otrzymywanie pieniędzy od sióstr i wujów? Amalia przychodziła tu już dwa miesiące i rzadko widywała innych pacjentów.
»Tak?« odezwała się pytająco pani Zeleny i Amalia szukała w myślach czegoś, co mogłaby opowiedzieć.
»Utrata dziecka byłaby dla mnie czymś okropnym «, powiedziała, ale tylko przez chwilę sprawiło jej to ulgę, bo ta myśl miała dalszy ciąg. Ujrzała, jak dziecięcy grób rozrasta się do długości kanapy i słyszała bicie dzwonów na wieży kościoła, w którym otrzymała konfirmację. To ona umarła, a hrabina Zeleny stała nad jej grobem, jedna jedyna łza spływała po jej prawym policzku.
»Czasami, nawet w tak poważnych chwilach, miewam kiczowate fantazje«, przyznała Amalia.
Pani Zeleny zareagowała słowem »Tak?«.
»Poważnie«, powiedziała Amalia, »nie mogę uwierzyć, że Ella tak zwyczajnie miała wypadek«.
»Śmierć zawsze jest niezrozumiała. Odbiera nam głos «.
»Nie to chciałam powiedzieć. Tam coś było, mam na myśli pomocnictwo«.
»Gdyby było coś takiego, to śmierć stałaby się bardziej zrozumiała. Pozornie.« Tylko dzięki jakiejś ukrywanej wiedzy głos Zeleny mógł brzmieć tak pewnie. Niewyobrażalne było, aby w sprawie wypadku Elli wszystko było w porządku. Zeleny chce od czegoś odwrócić uwagę, pomyślała Amalia i założyłaby się, że hrabina pojawi się na pogrzebie.
AARON MUSIAŁ WCIĄGNĄĆ PRZEZ GŁOWĘ T-shirt z ciasnym wycięciem. Gdy to zrobił, zobaczył w lustrze swoją twarz. Czy tak wyglądał przedsiębiorca? Czy budziłby zaufanie, czy kupowano by od niego bazy danych, istniejące dopiero w postaci koncepcji? Uśmiechnął się przepraszająco, odwrócił od lustra i wyszedł z domu. Bazy danych rzeczywiście go kręciły, ale zostanie przedsiębiorcą w branży IT było prawdopodobnie pomysłem zwariowanym, niewiele lepszym niż zostanie weterynarzem, genetykiem, księdzem, parlamentarzystą. Okrężną drogą wybrał studia historii i filozofii, które lubił od czterech lat. Jeszcze nigdy nie był tak blisko ich ukończenia.
Ponieważ słońce świeciło tak, jakby nie było zimy, wcześniej wysiadł z tramwaju. W miejscu, gdzie z jeziora wypływała większa rzeka, przyłączył się do spacerowiczów, którzy otaczali brzegi jeziora także w dzień powszedni. Szedł powoli, tak jakby i on był tu tylko dla przyjemności. Jakby pierwszy raz widział górski łańcuch, rozciągający się za wodą i za wzgórzami. Pies, który szczekając zagrodził mu drogę, spowodował, że zatrzymał się w miejscu, a kiedy właścicielka, nawet nie spojrzawszy na Aarona, arogancko chwyciła zwierzę za obrożę, jego myśli zaczęły biec szybciej. Coś mnie powstrzymuje, ale nie wiem, co powiedział do pani Zeleny, choć jeszcze do niej nie dotarł, a jednocześnie we wszystko jestem wciągany, czasem pytam sam siebie, kiedy naprawdę zacznie się życie, za to wieczorem spokój nie chce przyjść, wtedy wszystko za bardzo się ożywia. Słyszał jeszcze szczekanie ciągniętego na smyczy psa, gdy mimo woli zaczął recytować wiersz:
Ich will hintreten, vor sein Gesicht, in dieser Knechtsgestalt, 
er kann meine Bitte versagen nicht, ich bin ja worden alt.** 
Aaron spojrzał na świeżą zieleń liści nadbrzeżnych drzew, teraz w maju także i Fontane jest wyciągany z lamusa, pomyślał i przyśpieszył kroku. Kies und Staub aufwirbelte dicht***, mówił wiersz, przypomniał sobie całkiem mimowolnie Aaron, bo właściwie powinien był przemyśleć coś innego. Omijał slalomem spacerowiczów, aż wreszcie skręcił w boczną ulicę, odchodzącą od jeziora i natychmiast poczuł, że w cieniu zabudowań wiosenne słońce nie grzeje. Kiedy tak myślał o swoich perspektywach i pragnieniach, ukazał się przed nim mały dom z czerwonej cegły, wybudowany nie wcześniej niż 1970 roku. Z jego elewacji na pierwszym piętrze wystawał nawiązujący do historyzmu wykusz. Gdy padał deszcz, można się było pod nim schronić i nacisnąć dzwonek. Cienia raczej nie zapewniał i nie był do tego potrzebny. Ledwo Aaron przeszedł przez ogródek, przeskoczył w dwóch susach pięć schodków i nacisnął dzwonek, już usłyszał brzęczyk i pchnął czarne aluminiowe drzwi. Drugie drzwi prowadziły do sieni, która mogła należeć do mieszkania, tyle, że stały tu krzesła i stoliczek, jakby chciano zatrzymać gości z dala od części mieszkalnej. 
Dziś Aaron wybrał drewniane krzesło, a nie pluszowy fotel, i usiadł na nim, aby poczekać. Bębnił palcami po udach, naśladując stukot podków, hrabia Archibald Douglas słyszał, jak zbliża się król. Kies und Staub aufwirbelte dicht, powtórzył Aaron w myślach, zanim pani Zeleny weszła do sieni. Była tylko trochę wyższa od Aarona. Jej spojrzenie dodało mu odwagi, ale nie wiedział, do czego. Lubił jej uśmiech, który uwiecznił się w postaci zmarszczek wokół oczu. Biel, przebijająca pod nielicznymi kosmykami brązowych włosów, nadawała jej twarzy jakąś jasność. Pozwalała pogodnie widzieć przyszłość. 
Aaron chętnie stanąłby na środku pokoju, tylko na chwilę, aby powiedzieć coś, co miał na końcu języka, ale co mu umknęło z pamięci. Zamiast tego podszedł do kanapy i się na niej położył. Poduszka na karku była nieprzyjemna, podobnie jak to, że leżąc na kanapie czuł swoje pośladki, łopatki i łydki. Nie martwił się w tym momencie o kształt i wielkość muskułów. Chodziło o to, aby powstrzymać ruch, także bieg myśli.
»Czy wolne skojarzenia są przydatne jako metoda lecznicza, jeśli nocą nie ustępuje napływ obrazów?«, zapytał pani Zeleny, choć nie miał takiego zamiaru. Chciał rozmawiać o swoich dążeniach zawodowych i o Fontane’m. A więc zaczął od nowa:
»Idąc tutaj z domu na przystanek tramwajowy, mijałem wystawę księgarni. Zobaczyłem tam poradniki psychologiczne: Jak rzucić palenie, zawód miłosny, dobry sen. Nienawidzę poradników, przede wszystkim, jeśli mają formę książki. Filozofia niskich lotów. Ale pani jest najsubtelniejsza z subtelnych, pomyślałem, to znaczy od razu przyszły mi na myśl miłosne słowa, przecież lubi się ludzi tak, jakby chciałoby się ich schrupać, a potem kolacja, kiedy jada się naprawdę. Zapewne można by jeszcze rozwinąć tę myśl. Tak się dzieje, kiedy się idzie przez miasto, wszędzie pojawiają się słowa, okładki książek, szyldy, właśnie obszczekał mnie pies. Dlatego chyba przychodzę do pani, bo tu nie chodzi o porady, a o skojarzenia.«
Teraz Zeleny nieoczekiwanie milczała. Aaron poczuł w ustach słodkawy smak, zwiastujący łzy.
W nocy płaczliwy nastrój byłby mu na rękę, może pozwoliłby mu się odprężyć i zasnąć. 
Byli tacy przyjaciele i znajomi, którzy po alkoholu czuli zmęczenie i stawali się sentymentalni, spali potem, jak małe aniołki. On nie. Masturbacja też go jeszcze bardziej podniecała. 
Ich seh dich nicht, Graf Archibald, ich hör deine Stimme nicht****, zgłosił się znów Fontane. 
»Mir ist, als ob ein Rauschen im Wald von alten Zeiten spricht«*****, powiedział głośno Aaron.
Teraz Zeleny zapytała go, co cytował. Widocznie nie znała tego wiersza.
»Czy pozwoli mi pan posłuchać szumu? «, zapytała.
Zawód psychoanalityka polega na stosowaniu różnych wariantów zdania „Proszę powiedzieć, co panu/pani właśnie przychodzi na myśl«, pomyślał Aaron. Po czym wydało mu się, że został zdublowany, że to ktoś inny leżał na kanapie, podczas gdy on sam zmienił perspektywę, że coś ciągnęło go do góry. Patrzył z wysokości sufitu na siebie leżącego, ręce spoczywały nieporadnie przy nogach, lewa dłoń próbowała uczepić się granatowego przykrycia. Chwyć się za udo, powiedział do siebie i tak zrobił. Momentalnie wrócił do siebie, ale stracił kontakt z przykryciem i dostał zawrotu głowy.
»Ucieka mi kanapa spod tyłka.«
»Czego pan się boi?«
Mocno oparł się rękami na przykryciu, teraz zaczęła się unosić cała kanapa. Było tak, jak kiedyś, gdy jako dziecko bawił się w latający materac. Tak samo podpierał się rękami, gdy wyfruwał przez okno. Kiedy wyobrażał sobie odległość między sobą a ciemną głębią mórz, kiedy musnęło go skrzydło albatrosa, czuł mrowienie w brzuchu.
Wszystko to Aaron opowiadał, a tu już otwierał się drugi tor myśli, jeszcze wtedy, gdy mówił o błyskawicach i grzmotach na nocnym niebie, ktoś wytłumaczył mu, że zafundował słuchaczom autoerotyczną fantazję.
»Pan mi wielokrotnie opowiadał, że już jako dziecko często nie mógł pan zasnąć«, powiedziała pani Zeleny. »Ale nie mam jeszcze jasności, czego pan się wówczas bał.« 
Aaron pomyślał o dyskusjach na temat dozbrojenia NATO, o rakietach Pershing II i o kwadratowej twarzy Breżniewa, o telewizyjnym prezenterze Muppet show i pomalowanych na biało demonstrantach. Leżeli na ulicy jakby byli martwi. On, marznąc, siedział przed telewizorem, ale nie mogło tu chodzić o wieczorne wiadomości. Bezsenność, która utrudniała mu studia, musiała mieć głębsze przyczyny. Przyszedł tu, aby je znaleźć i dlatego nie mógł ich tak po prostu wymienić. U dzieci trudności z zasypianiem były prawie czymś normalnym, w związku z czym musiały zazwyczaj liczyć owce.
»Nie wiem«, powiedział Aaron. »Czasami recytowałem wiersze, na przykład Fontane. Tak darzy błogosławieństwem dłoń von Ribbecka na Ribbeck w Havelland. To ten, który obdarowywał dzieci złocistymi gruszkami.«
To falliczne, pomyślał sobie. Ale Zeleny powiedziała, że uczeniem się na pamięć wypełniał czas, w którym mogło mu przyjść do głowy coś niepokojącego.
Aaron nie przypominał sobie ani potworów pod łóżkiem, ani lubieżnych odgłosów z sąsiedniego pokoju. Jego rodzice otwarcie rozmawiali o masturbacji, nigdy nie był obserwowany, nie mówiąc już o karceniu.
»Freud pisze«, powiedział, »że sny o lataniu mają podłoże seksualne. A dlaczego nie sny na jawie?«
»Na pewno ma pan rację. Umiał pan sobie wtedy poradzić.«
»Ale nie chce pani chyba powiedzieć«, odparł, »że te gruszki, albatros, dywan ... że to wszystko kłębiło mi się tylko dlatego, że groziło coś innego ... nie, że ...«.
»Dlaczego miałabym tego nie mówić?«
Aaron nie umiał na to odpowiedzieć, ale nagle poczuł się zadowolony.

 
Pragnął po raz drugi oderwać się od kanapy, teraz chętnie powitałby także rumaka króla Jakuba, wszystko to jawiło mu się nocną zabawą. Podparł się rękami, aby posunąć się trochę na prawo. Poduszka była przyjemnie miękka, choć od leżenia musiała być teraz bardziej zbita.
 


*Postać z serii komiksowej o Asteriksie autorstwa René Goscinnego. W niemieckiej wersji Asparanoiks nazywa się Majestix (przyp. tłum.)
** Tekst zawiera fragmenty ballady Theodora Fontane pt. „Archibald Douglas”, wg dostępnych źródeł nieprzetłumaczonej na jęz. polski. Zamieszczone tłumaczenie ma charakter filologiczny, a nie poetycki: „Chcę stanąć przed jego obliczem jako sługa, nie może odmówić mojej prośbie, bo jestem już stary.”
*** Wzbijały się kamyki i gęsty kurz
**** Nie widzę cię, hrabio Archibaldzie, nie słyszę twego głosu.
***** Czuję, jakby szum lasu mówił o dawnych czasach.


przekład: Elżbieta Michałowska
Do góry
Drukuj
Mail