Olga Wnukowska: Jako tłumacz na pewno zdawał sobie Pan sprawę, jak wielkim i karkołomnym wyzwaniem jest przekład Na Wysokiej Połoninie. Na czym polega Pana motywacja i dlaczego warto tłumaczyć Vincenza?
Herbert Ulrich: Wszystko zaczęło się w Bieszczadach z Orkiestrą św. Mikołaja. Byłem bardzo zmęczony, wszyscy byli ode mnie młodsi, przy ognisku całą noc grali i śpiewali, ja natomiast spałem i przez sen usłyszałem muzykę huculską, której wcześniej nie znałem. Zapytałem się kogoś rano: czy to mi się śniło, czy oni naprawdę graliście? Byłem zafascynowany, i wtedy też dowiedziałem się, że jest taki pisarz, który opisuje Huculszczyznę, o której również nic nie wiedziałem. Co więcej, w gruncie rzeczy bardzo nie lubiłem tandetnego folkloru. Powiedziano mi jednak, że to jest coś innego, i zachęcili, bym poczytał Vincenza.
Była to fascynacja od pierwszej lektury?
Ogromne wrażenie zrobiła na mnie Opowieść o Żydowskim Kamieniu (swoja drogą, później nawet szukałem tego kamienia na Huculszczyźnie). Młody żyd Jekely Prostak śladami założyciela chasydyzmu Baal Szem Towa idzie w góry, gdzie wyrabia dla Hucułów szyby – jako że mieli ciemne chaty, on postanawia dać im światło. Jego żona zaś leczy, a nawet uczy się od Hucułek starych metod, magii, korzystania z natury, z ziół. Ich postępowanie jest typowo nieżydowskie, w końcu wydostają się z tego małomiasteczkowego getta pomimo przykazania rabina, aby raczej pozostali przy lekturze Talmudu, aniżeli szli do lasu, gdzie zalega pogaństwo. Jekely pragnie jednak doświadczyć Boga w przyrodzie. W ten sposób rodzi się pewna żydowsko-pogańska synteza (Hucułowie byli wtedy jeszcze poganami, modlili się do słońca i do ognia). Historia ta przypomina trochę Pieśń słoneczną św. Franciszka, coś na kształt mistycznego doświadczenia Boga w przyrodzie. To była moja pierwsza fascynacja. Potem przyszła kolej na Rachmańską krainę, czy o huculskim wierzeniu o Rachmanach żyjących na najwyższych górach świata, dla których odprawia się szczególne obrzędy związanie ze świętem Wielkanocy. Ten mit niesamowicie mnie intryguje. W każdym razie w tym opowiadaniu przebijają się również indyjskie zainteresowania autora. Vincenz prezentuje zupełnie inną postawę etyczną– człowieczeństwo czyste, ale nie głupie, nie naiwne, nawet nie sentymentalne. To była więc druga fascynacja – musiałem to przetłumaczyć choćby dla siebie. Pokazałem znajomym, którzy przyznali, że istotnie jest to bardzo ciekawe. Więc tłumaczyłem więcej i więcej – jak to mówią – sobie a muzom, ale też dla przyjaciół. Muszę przyznać, że sprawiało mi to ogromną przyjemność, chyba właśnie dlatego, że nie tłumaczyłem na zamówienie. Uważam, że naprawdę mi się udało. Kwestie wydawnicze to inny problem. Po śmierci Andrzeja Vincenza prawdopodobnie będzie jeszcze trudniej, ale wciąż mam nadzieję, że uda się wydać mój wybór opowiadań StanisławaVincenza po niemiecku. „Majemo czas”...
W trylogii Stanisława Vincenza huculski świat na wskroś przemawia poprzez język. Czy zatem ten lingwistyczny mikrokosmos stworzony przez Vincenza jest w ogóle przekładalny na język niemiecki?
Martin Pollack w książce Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie… napisał, że Vincenz jest nieprzetłumaczalny. Gdy później z nim rozmawiałem, nie upierał się, ja też przyznaję, że jest to zdanie niewątpliwie trudne. Wynika to stąd, że o ile języki słowiańskie są do siebie podobne, więc takie słowa jak „rewasz” czy „watra” mają szanse być zrozumiałe, o tyle jeśli chodzi o języki zachodnie, trudno o odpowiedniki w zakresie słownictwa np. pasterskiego. Próbowałem oczywiście wykorzystać słowa alpejskie, szwajcarskie, bawarskie, austriackie, lecz nie zawsze jest to skuteczne. Na przykład wspomniana „watra” – nie jest to do końca ani „ognisko”, ani „święty ogień”. Trzeba więc kombinować, czasami opisowo wyjaśniać takie kwestie, niekiedy nawet należy zrobić mały przypis, chociaż za nimi nie przepadam. Nawet jeśli dzieło Vincenza jest w jakiś sposób nieprzekładalne, uważam, że atmosfera tkwiąca gdzieś między wierszami, między słowami, jest jak najbardziej zrozumiała, przede wszystkim intuicyjnie i emocjonalnie. I w tym tkwi zadanie tłumacza, aby właśnie tę atmosferę przekazał. Ogromną rolę w moim życiu odegrała muzyka huculska, ten świat jest mi bardzo bliski. Tłumaczyłem bardziej sercem niż głową, ale oczywiście to umysł później wszystko korygował. Jestem bardzo zadowolony z efektu. Na razie przetłumaczyłem wybór 16 opowiadań, co stanowi może 1/5 tego, co znajduje się w czterech tomach. Do tej pory nikt wcześniej nie tłumaczył tych fragmentów, zaś wybrani czytelnicy bardzo sobie je chwalą, choć przekłady nie są znane szerszemu gronu odbiorców, ponieważ jeszcze nie udało mi się znaleźć wydawcy. .
Ciekawym przykładem nieco w inną stronę jest tłumacz z polskiego na ukraiński: Ołeś Herasym, który Historię filozofii po góralsku Józefa Tischnera (pisaną jak sam tytuł wskazuje – w języku górali) postanowił wpisać niejako w kontekst kulturowy Huculszczyzny, stosując w tłumaczeniu stylizację na język huculski właśnie. Czy można przetłumaczyć język Vincenza na jakiś niemiecki dialekt lub gwarę? Czy to w ogóle ma szansę być zrozumiałe?
Niestety, Huculszczyzna to nie Podhale, ani nie Alpy. Obawiam się, gdybym stosował np. gwarę bawarską, nie byłaby ona zrozumiała np. dla Szwajcarów, co widać na przykładzie słowa „połonina” – Szwajcarzy mówią „Alp”, Austriacy zaś „Alm”. Starałem się więc, żeby przekład był przede wszystkim zrozumiały dla każdego czytelnika niemieckiego, dlatego nie nadużywam gwary, wplatam ewentualnie pojedyncze słowa. A jeśli słownictwo bywa różne w poszczególnych regionach, staram się wybierać najodpowiedniejsze, ewentualnie sporządzam przypis. Trzymam się oryginału, na ile tylko się da. Oczywiście nie jest to możliwe zawsze, nie chcę jednak sporządzać parafrazy.
Na Wysokiej Połoninie należy do dzieł, które nie są przekładalne w łatwy sposób, o tym świadczy język utworu, bogactwo regionalizmów i słownictwa obrzędowego. Jako przykład niech posłuży zdanie: „Drewnianym pałanyczem mieszał sagan jeden po drugim, przysuwał do watry, to odsuwał potężną berfełę”. Fragment ten, choć napisany po polsku, może być niezrozumiały. Na czym polegają główne problemy tłumaczenia Vincenza na język niemiecki?
Jeśli chodzi o samego Vincenza, jako autor był całkowicie świadomy języka, którym pisał. W końcu nawet Polakom tłumaczył z ukraińskiego pewne słowa, co nie było tak trudne, jak w przypadku języka niemieckiego. Opatrzył trylogię opisem, na końcu każdego tomu umieścił obszerny słowniczek. I te nietypowe słowa są w ten sposób wytłumaczone, objaśnione. Natomiast tu chodzi o pojedyncze słowa. Staram się znaleźć odpowiednik, dążę do zrozumiałości. Nie chcę specjalnie wydziwiać, bo wtedy czytelnik niemiecki się zdenerwuje, a przecież i tak się denerwuje, bo czytając Vincenza mierzy się z czymś zupełnie mu obcym. Zresztą niech się denerwuje, bo wtedy rozszerza swój horyzont.
Sam Vincenz wychowywał się w wielokulturowym środowisku, chłonął tą regionalną, w pewien sposób również pograniczną karpacką różnorodność, co ukształtowało go i wpłynęło na jego pisarskie fascynacje. Jego dzieła stanowią konglomerat języków, postaw światopoglądowych, ścierających się kultur. Wydaje się, że Pan posiada podobne doświadczenie jako tłumacz, Niemiec mieszkający w Polsce, żyjący nieopodal tego samego pogranicza. Czy te okoliczności pozwalają panu lepiej zrozumieć prozę Vincenza?
Jak najbardziej! Do Polski trafiłem 37 lat temu razem z hipisami, którzy byli poszukiwaczami sensu, wszystkim się interesowali, grzebali w mitologiach, w religiach, chcieli wszystko wiedzieć. Chciałem ich znaleźć. W związku z tym, że Vincenz doktoryzował się z filozofii Hegla, był miłośnikiem Dantego, tłumaczył jego dzieła, znał sanskryt, interesował się filozofią indyjską, już wtedy znalazłem jakąś wspólną z nim płaszczyznę. Był na swój sposób człowiekiem renesansu, chwytał się spraw bardzo odległych. To wszystko jest mi bliskie, dlatego bardzo mi pomaga. Inaczej bym w ogóle się za to nie brał. Chciałbym zatem, aby czytelnik niemiecki mógł dowiedzieć się, że takie perły w Europie jeszcze istnieją. Na Huculszczyźnie i w literaturze. Czytelnicy tego pokroju na szczęście jeszcze istnieją, i gdy odkrywają Vincenza, są w najprostszy sposób zachwyceni.
Pana niegdysiejsza wędrówka jako hipisa również wiązała się z tym nurtem - poszukiwania korzeni, pradawności?
Raczej poszukiwania transcendencji, poezji życia, podobnie jak u Edwarda Stachury. Wtedy, już w latach 70. w NRD, byłem bardzo ciekawy, o czym chociażby śpiewa Czesław Niemen. Chodzi tu nie tylko o szukanie archaiczności i dawnego świata, ale pewnej otwartości, tego, czego na Zachodzie raczej już nie ma. To nie jest tylko problem komunizmu, lecz bardziej problem niemieckiej mentalności, można powiedzieć, że jeszcze pruskiej. Napisałem kiedyś książkę Z Czerwonych Prus do Małych Indii, gdzie NRD to właśnie Czerwone Prusy, a Polska to w tamtych czasach były dla nas Małe Indie. Podróżować do prawdziwych Indii w końcu nie mogliśmy, był to jednak obszar naszej fascynacji. Mieliśmy wtedy wielką potrzebę tworzenia, młodzież była naładowana inspiracjami, muzyką – Osjan, SBB, Niemen, Grechuta… To wszystko również mi pomaga. Chcę podkreślić, że przez również dzięki muzyce natknąłem się na Vincenza.
Opisywana przez Vincenza Huculszczyzna jawi się jako pewien szczególny fenomen: stanowi żywy ślad najstarszych europejskich wierzeń i tradycji, przechowuje pępowinę – jak pisze Vincenz – łączącą współczesność z jej pradawnym źródłem. Czy Pana zdaniem można jeszcze w Europie odtworzyć afirmowaną przez Vincenza „słowiańską Atlantydę”?
Odtworzyć niestety nie, ale należy pamiętać o niej. Zacznijmy może od tego, że w 1940 roku Vincenz musiał uciekać przed Sowietami, co przywiodło go aż do Szwajcarii. Na miejscu nie wystarczała mu jakaś tam nostalgia – wcale nie idealizował swojej opuszczonej małej ojczyzny, nie pisał o niej w romantycznym duchu. Za to stworzył coś w rodzaju akademii platońskiej, jak to mówił, dla „poszukujących Ducha”. Zresztą pięknie opisuje to Miłosz, któremu nota bene Vincenz uratował życie, a przynajmniej chronił przed depresją. Kiedy Miłosz nie mógł sobie znaleźć miejsca wśród emigrantów, to bodaj Jerzy Giedroyć polecił mu udać się do Vincenza radząc, że u niego będzie mu po prostu lepiej. Wracając do rzeczy – może „słowiańskiej Atlantydy” odtworzyć się nie da, ale można za to kontynuować dzieło Vincenza. Stworzyć taki ośrodek, skupić wokół tej idei środowiska, ludzi… Trudno powstrzymać się przed egzaltacją, ale wydaje mi się, że taką misję wypełniali hipisi. Choć trzeba wspomnieć, że współcześnie również do tej pory odbywają się np. pielgrzymki hipisowskie organizowane przez ks. Andrzeja Szpaka. Moim zdaniem kluczową rolę odgrywają pewne środowiska multimedialne, bo nie można poprzestać tylko na literaturze. Są to Orkiestra Św. Mikołaja, Mikołajki Folkowe w Lublinie, a także Teatr Gardzienice czy Teatr Węgajty – środowiska, gdzie wciąż obecna jest ta pępowina, albo przynajmniej próbuje się ją odnaleźć, żyć w zgodzie ze sobą, ale też z tradycją, korzeniami. Co najważniejsze: nie chodzi tak naprawdę o przeszłość, a właśnie o przyszłość.
Twórczość Stanisława Vincenza uchodzi za przemilczaną i zapomnianą. Czy Pana zdaniem przyczyny tego stanu rzeczy należy upatrywać paradoksalnie w tym, co u Vincenza zdaje się najcenniejsze, tzn. w języku, niezwykle zróżnicowanym świecie przedstawionym, w peryferyjności tego świata?
Na pierwszą przyczynę skład się fakt, że Vincenz udał się na emigrację. Wobec tego w Polsce go nie wydawano, w Londynie doczekał się niewielkiego nakładu, tylko nieliczni go znali. Aż do 1981 roku, kiedy na fali odwilży ukazały się znane Cztery Zielone Tomy – wtedy rozpoczęła się wręcz moda na Vincenza. Jednak powieść nie należy do najłatwiejszych lektur, rzadko kto przeczyta wszystko. Niektórzy mówią, że można po prostu „wybierać rodzynki z ciasta”, ale osiąga się wtedy zupełnie inny efekt. Kiedy czytałem Na wysokiej Połoninie na miejscu, tzn. w Werchowynie nad Czeremoszem, dosłownie doznałem olśnienia. Myślę też, że przyczyny zapomnienia nie są tylko polityczne. Vincenz jest staroświecki, kontemplacyjny, niezgodny z dzisiejszym duchem czasu. Co prawda wciąż cieszy się zainteresowaniem badaczy, jednak aby poznać świat Vincenza, trzeba wyjść poza literaturę. Znaleźć kontekst, zafascynować się danymi kulturami, muzyką, filozofią, inaczej się nie da. Wychodzi też na to, że Vincenz jest nie na czasie. Tym bardziej mnie to bawi i interesuje, bo ja również nie jestem na czasie. Nie przeszkadza mi to jednak, by spróbować odkryć Vincenza dla niemieckich czytelników. Chodzi bowiem o to, że Niemcy z całym swoim zagubieniem, pustką metafizyczną dobrze, aby odkryli Vincenza. Na pewno wyjdzie to im na dobre. Jeśli nawet nieliczni, będzie to już dla mnie wielki sukces.