WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Wrotkarz

Kamyki w asfalcie pode mną zamazują się, gdy nadjeżdżam i jadę, po ulicy i chodniku, i czasem też po betonie pod ziemią, gdy schodzę w dół, dwa poziomy poniżej zera, jadę wtedy kilka stacji, jeżdżę w kółko w wagonie, aż znów wyjdę na światło dzienne i mżawkę, przy Berlin Ostkreuz, omijam gąsienice i ślimaki, potem udaję się bardziej na zachód, tam już nic nie pełza po ulicy, gdy nadjeżdżam i jadę, na moich starych wrotkach, spoglądając cały czas na zegarek. 

Tylko przy supermarkecie Kaiser zatrzymuję się na chwilę, Marka nie ma, Sabine woła do mnie, hey ty, wrotkarzu, wyjmij kanapkę, a dostaniesz jeszcze shota, i macha pustą butelką po wodzie mineralnej, widziałaś Lenę?, pytam, chcę się pod nią podpiąć, Sabine tylko się śmieje, a ja znów nabieram rozpędu, lewa, prawa, jak po lodzie, tylko ulica nie jest tak gładka, pełno na niej wiórów i gwoździ, bo Mark sprzedaje swoje meble, albo może tylko się przeprowadza, widziałeś Lenę?, pytam, gdy wychodzi z transportera, kup sobie wreszcie porządne rolki, mówi, ten badziew się przecież za chwilę rozleci.
   
Omijam gałęzie, butelki i psie kupy, rozpęknięty asfalt, materace i worki z ubraniami, czasami też człowieka, jego również omijam, tylko krzemyki i odłamki szkła w liściach wybijają mnie z rytmu, matka Leny na pewno czeka z jedzeniem, siedzi przy stole i już czeka, muszę tylko przejechać przez most, szyny i krawężniki, matka mieszka na ulicy Revaler, czeka na Lenę, ale ona znów nie przyjdzie i mnie samemu też nie otworzy, wczoraj mogłem wejść do mieszkania w rolkach, a na zupie pływały oka tłuszczu, dziś nie dostanę ani kawy, ani wódki, i muszę znów ruszać w drogę.

Czasem przynoszę ze sobą kwiaty dla Leny, ze stacji Ostkreuz, kwitnące i w celofanie i ze wszystkimi bajerami, ale dziś jestem spóźniony, więc z powrotem jadę prze Modersohn, przez tory, stromą drogą pod górę, odpycham się, zaraz będę na szczycie, podczas gdy pode mną przejeżdża pociąg, szum stali i prądu elektrycznego i źle wyważonych kół, i już pędzę z górki, jest kwadrans po, dzwonią dzwony w jakimś kościele, nie lubię tego w mieście.

W porcie przejeżdżam po dziecięcych rysunkach kredą i policyjnych obrysach kredą, po graffiti i obok gapiów, pod pachami pocę się nawet w listopadzie, gdy wiatr jest już lodowaty, skaczę przez barierkę i jadę wzdłuż zaasfaltowanych szyn, po drugiej stronie widać statek Badeschiff i figurę Molecule Mana, skaterzy krótko pozdrawiają.

Lena stoi przy dźwigu załadunkowym na Sprewie, słucha muzyki przez słuchawki, stoi naprawdę blisko krawędzi portu na swoich rolkach, nie słyszy mnie i nie widzi, słyszy i widzi tylko siebie i muzykę i kolory, hamuję na chropowatym betonie, wyrywam Lenie słuchawki z uszu, ona pada mi na szyję, podnosi słuchawki i podpina mnie, łapię melodię i rytm.

Dalej Lena, rób te swoje ewolucje, za mną i obok mnie, i trzymając mnie za ręce, pod szuflą dźwigu załadunkowego do węgla czy rudy, czy obojętnie czego, Lena, pytam, czemu nie byłaś u matki?, i Lena zabiera mi melodię i wkłada słuchawkę głęboko w ucho, no, powiedz też coś czasem, myślę sobie, a Lena nic nie mówi, czasami porusza wargami, ale zazwyczaj nie zna tekstu, siada na betoniarce i jest po prostu strasznie chuda.

Zaraz wracam, mówię, nabieram rozpędu wzdłuż torów, które wystają już tylko centymetr powyżej asfaltu, nie jeżdżą tędy już żadne wagony węglowe, szyny są tylko dla mnie, teraz gdy robi się ciemno, a nad głową jadą obwodnicą podmiejskie kolejki, z żółtym światłem, na moście przejeżdżam koło taksówek i transporterów, po lewej rażą mnie światła przednie, po prawej tylne, i wreszcie znów widzę barwy, czerwone i rozmazane koła, nie, nie pada, to tylko pęd powietrza w oczach, tu jadę szybko, i lubię to trąbienie, wystawione środkowe palce i pogardliwe spojrzenia lanserów rzucane w moim kierunku.

Mam nadzieję, że nie zgarną Leny, myślę, ma matkę i dobry gust muzyczny, no i jestem jeszcze ja, mogę ją zameldować i wymeldować, i przedstawić, i wprowadzić, jeśli tylko ona będzie czasami mnie podpinać, ale jest już wieczór, a wiatr staje się coraz zimniejszy i moja twarz coraz bardziej mokra, i miasto coraz bardziej kolorowe: czerwień i biel i żółć.

W porcie pijacy karmią kaczki rozbitymi butelkami po piwie i kiepami, a ja zadaję sobie pytanie, jak to możliwe, że te kaczki nie tracą apetytu, cześć Georg, mówię, cześć Mattes, tak, jasne że widziałem Lenę, jest tam, znów po drugiej stronie, muszę piekielnie uważać, łatwo wywrócić się o krawężniki na końcu trawnika i rozwalić sobie kolano, co samo w sobie nie jest takie straszne, ale ktoś musiałby potem naprawić moje jeansy.

Jadę wzdłuż brzegu w kierunku granicy, tutaj w parku jest już noc, brakuje mi świateł, ale zaraz znów się pojawiają, w złej barwie, z tyłu przy policji wodnej, ale nie na statku, krążą razem z patrolem, droga jest zablokowana, chcę ominąć blokadę z prawej strony, z impetem wpadam na gałęzie i korzenie, wpadam niemal głową naprzód do przybrzeżnego lasku.

Mam się wylegitymować, jasne, tego mi tylko brakowało, i wszystko w ciągu kwadransa, nie, nie mam przy sobie, i nie ma powodu tak się na mnie gapić, i mnie obmacywać, i przyciskać moją głowę w dół, nie gramy tu w jakimś tanim kryminale, w samochodzie jest ciepło i ciasno, ale jeśli już to wolałbym limuzynę z szoferem, zaczynam być niespokojny, chcę biec, chcę jechać, potrzeba mi asfaltu i pędu powietrza, nawet nie wiem dokąd oni ze mną jadą i nie chcę znowu spędzić nocy z pijakami i innymi menelami –

Na światłach otwieram drzwi kopniakiem, nie są zamknięte, i spadam na bruk, gdzie jest mokro i twardo, i ślizgam się po nim łokciami, ale już słyszę trzaskanie drzwi, wypadają z auta przodem i biegną za mną, podczas gdy ja nabieram rozpędu jak jeszcze nigdy, lewa, prawa, i małymi, twardymi seriami rozwijam prędkość, i jadę na wschód, gdzie na drogach są jeszcze gąsienice i ślimaki, i widzę jak za mną faceci coraz bardziej maleją, i wracam przez most, i spotykamy się tam, gdzie spotkaliśmy się wczoraj i przedwczoraj i może także przed rokiem.

Nad jeziorem idziemy w górę, do ruiny, ona z rolkami, a ja z wrotkami, no, powiedz też coś czasem, myślę sobie, do schodów przyklejone są resztki dywanu, idziemy coraz wyżej, śmierdzi pleśnią i psami, budzimy Stecki, który jeszcze sarka przez sen, no piękny to on pewnie nie był, myślę sobie, późno dziś jesteście, mówi, i wtedy docieramy na trzecie piętro i wspinamy się na betonowy taras, i trzymamy się za ręce, pod nami legendarny brzeg, i wtedy Lena znów mnie podpina, robi swoje ewolucje, i wracają barwy, a gdy już odpoczniemy, natychmiast znów się ożywiam, i tylko kiedy czuję jej dłoń i znów zaczynamy jazdę, pomiędzy barierką i ścianą z betonu, wtedy znów się uspokajam.   

[tłumaczenie: Małgorzata Różańska-Braniecka]

Do góry
Drukuj
Mail

Kern Björn [autor]

BJÖRN KERN (1978, Niemcy) – po maturze pracował na oddziale psychiatrycznym i w zakładzie opiekuńczym na południu Francji. W latach 1998 – 2002 studiował w Tybindze, Passau i Aix-en-Provence, w 2003 zdobył stopień magistra literatury i historii. Studiował przez semestr na Niemieckim Instytucie Literatury w Lipsku. W 2007 roku otrzymał nagrodę Brüder-Grimm-Preis miasta Hanau, a 2008 roku London-Stipendium Niemieckiego Funduszu Literatury oraz Heinrich-Heine-Stipendium. Publikował m.in. w "EDIT", "Bella Triste", "Süddeutscher Zeitung", etc. fot. archiwum autora