WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Z nowej prozy
***
Mój mężczyzna – kot. Dziś na kolację – pieczony karp. A do niego – ryż, który gotuje się jak makaron, odlewając wodę, wtedy zostają długie i trochę szorstkie ziarenka.
Bierzemy żółty, rozgotowany ryż – kot uważa, że taki jest najsmaczniejszy. Zanim wrzuci do gotowego ryżu masło, kot bierze odcięty, miękki już, kawałeczek do ust, ślini, a następnie wypluwa prosto na chochelkę. Kot twierdzi, że w ten sposób sprawdza, czy masło jest dobre, a jednocześnie całuje mnie przed posiłkiem nie dotykając moich warg. Oszukuje, gadzina. 
Karp jest ogromny, ziarna – stoją w słojach na półkach wzdłuż ściany, chowam wszystkie zapasy za pasiastymi zasłonkami. Kot zabije rybę, a ja ją wypatroszę, będę myć, faszerować i piec. Dziś wieczorem wszystko będzie następująco: pomidor – serce ryby, marchew – pęcherz pławny, szparagi – wnętrzności, ryż – ikra. Niby wszystko prawdziwe. Jak gdyby karp dalej był żywy, ale zmieni on swój kolor.
Kot wziął nóż, przygrzmocił karpiowi po karku. Ten zdechł od razu. Nie szarpał się. Pocałowałam kota, kiedy już wychodził, w drzwiach i wtedy sama poszłam do kuchni. Teraz moja kolej. Kota nie będzie godzinę, wróci przed wieczorem. Bardzo się starałam: łuski na kafelkach, wnętrzności w kącie, serce – u mnie w kieszeni.
Już. Po wszystkim. Aż tu wyprostowałam się, rozciągnęłam, spojrzałam na szafę – krew! Na ścianę – krew! Na sufit – krew! Zacieki! Plamy!
Jak? Jak? Jak?
Trzymałam przecież karpia obiema rękami, pochylałam się nad nim, zginałam, nieomal dotykałam go piersiami! I to ja sama powinnam być we krwi! A tu – krew na szafie, na ścianach, na suficie! Na naszych nowych szafkach! Na naszych nowych ścianach! A ja jestem czysta! Czyż to ja? To nie mogłam być ja! Kot mnie zabije.
Czy zrobił to kot?
Musiałam coś zrobić. Myłam, zdrapywałam. Wzięłam białą farbę, zamalowywałam. Ale plamy zostały! Tak mi wstyd. Krew! Wszędzie rybia krew! W kocim domu!
Spróbowałam to ukryć.
Zapomniałam o ryżu: ryba została bez białej ikry, a my – bez przybrania. Kot zjadł rybę i niczego nie zauważył. Westchnęłam. Ryba stanęła mi w gardle, zaraza. Tak mi wstyd za tę krew. Ale milczę. Nasz nowy sufit cały we krwi, cały w plamach! I jak, jak to się mogło stać? Czy ta krew trysnęła tak, że żadne z nas tego nie zauważyło?
Spałam niespokojnie. Rano poszłam po kaszę. Myślę: niech będzie na śniadanie. Kaszy nie było. Słoik otwarty. Na poplamionej ścianie – gąsienice. Na zakrwawionych ścianach – gąsienice. Zżarły kaszę, zalęgły się tam, zagnieździły i rozmnożyły. Aż dopóki nie wyszły na zewnątrz  tej nocy! Tego już znieść nie mogłam. Zaczęłam krzyczeć! 
Przybiegł kot. Pozbierał gąsienice z naszego nowego sufitu. Pożarł je po prostu. Na moich oczach! 
Czy to jest dom? No czy podobne to do domu: krew na suficie, gąsienice w słoiku? No jak tak można żyć? Wybiegłam, i biegłam, i biegłam, i biegłam. Usiadłam w polu, zaczęłam płakać. Kot mnie dogonił. Przytulił. Posadził sobie na grzbiecie, i pojechaliśmy do domu. Spokojnie dawać sobie radę z żywym inwentarzem. 
***
Są takie piosenki, o których myślę, że sama chciałabym je napisać i zaśpiewać. Jedna z nich nazywa się „Rosół” . To polska piosenka. Spróbuję ją teraz nie przełożyć, a raczej opowiedzieć swoimi słowami. 
Lubię być kurą domową, chodzić po domu, wrzucić do pralki swoje problemy wraz z głową, pralka pierze – ja w nic nie wierzę. To tak słodko – nie myśleć o niczym, zgubić się we własnej spódnicy. Kochanie, dziś będę robić pranie.
 Gotuję z siebie rosół i podaję go tobie: prosto do ust - mój niedzielny biust, prosto do ust – moja świąteczna pupa. Kotlety z twojej kobiety, rosół z niedzielnej kury, a na deser – chmury.
 Jestem kura nioska i kura beztroska: zamiast jajek codziennie znoszę kilka bajek – wszelkie głupie myśli ze mnie aż się rwą. Rozbieram  się do rosołu, zrzucam z siebie pierze i w nic nie wierzę.
 Chcę być twoją kurką, niedzielnym obiadem, kuchennym fartuchem, twoją zabawką z dziurką.
Kotlety z twojej kobiety, rosół z niedzielnej kury, a na wszelkie smutki – ręczne robótki.
Gotuję z siebie rosół i podaję go tobie: prosto do ust - mój niedzielny biust, prosto do ust – moja świąteczna pupa. 
Chcę być twoją kurką, niedzielnym obiadem, kuchennym fartuchem, twoją zabawką z dziurką. 
A bywają takie sny, o których myślę, że lepiej, żeby mi się nie śniły albo – żeby nie śniły się w ogóle nikomu. Wygląda to tak. Czekam z kolacją na swojego kochanka. Wiem, że zamierzam go, jak „prawdziwego mężczyznę”, częstować mięsem. Stoję  pośrodku kuchni, staram się skupić na przygotowaniu posiłku: w ogóle jestem zbyt rozemocjonowana, aby  gotować, nie mam takiego, tak do tego potrzebnego – węwnętrznego spokoju, który daje  pewność ruchów i rezultatów, dlatego kiedy coś gotuję, koniecznie muszę głęboko wciągać i bardzo powoli wypuszczać powietrze. Można  już wtedy powiedzieć, że gotuję spokojnie i z uczuciem. Zatem, stoję pośrodku kuchni, rozglądam się wokół. Na stole, na kredensie, na parapecie porozkładane są kawałki mięsa. To jego mięso. I jest ono świeże, nie z zamrażalnika. I „tuszę” rozbierałam sama ja. Nie, nie tak. Sama poodcinałam z ciała czyste kawałeczki mięsa, z jędrnego młodego ciała. Bez skóry, bez kości. Na stole leżą duże kawałki mięsa. Akurat na kotlety, a tamte – pójdą na gulasz. Stoję w kuchni z wyglądem odkrywcy, pioniera. Czekam na swojego kochanka i boję się, że przyjdzie tylko połowa, reszta przecież –leży tam, pokawałkowana. Tu są jego ramiona, tam – jego uda, same mięśnie, co za piękno. Jakiż on do mnie przyjdzie? Wyobrażam sobie tego mężczyznę – jest wysoki, wyższy ode mnie o całą głowę, taki mężny z wyglądu, jego włosy – bieluteńkie, o takich mówi się że, jak len, zarostu nie widać, tak samo nie widać włosów na rękach czy nogach, i kiedy ten mężczyzna stanie plecami do słońca – włosy na jego ciele zaczynają świecić się. Więc, wyobrażam sobie mężczyznę, którego ramiona, uda i pupa – to sama skóra i kości. Mięso, którego nie ma na jego ciele muszę przerobić na jakieś sznycle czy kotlety. Można sobie wyobrazić, że to wieprzowina. A może, warto jednak poczekać na tego biednego chłopca i złożyć go do kupy? Ale jak? Gdzie i co teraz dokleić? I już nic nie wiem. Stoję pośrodku kuchni jeszcze bardziej zdenerwowana, niż byłam, jaka tu miłość, zaraz usiądę na podłodze, osunę się na podłogę, przedtem jeszcze zahaczę o któryś z kawałków, który spadnie mi na głowę albo od razu na kolana, ja się wystraszę i zacznę płakać, będę siedzieć, płakać, romantyczną kolację pies tańcował. Co za bzdury, coś gorszego aż trudno sobie wyobrazić. A ja wciąż nie nadążam, aby dać sobie prawo – dziewczynie, która tak mistrzowsko i zaciekle, a przede wszystkim niekontrolowanie i łatwo umie wyobrażać sobie wszelkie potworności i przerażające zakończenia różnych takich wydarzeń – kiedy on przychodzi, bez wahania otwiera moje drzwi swoim kluczem, tak, jesteśmy już tak blisko, ale mógłby zadzwonić, uprzedzić o swoim przyjściu, czyli zadzwonić do drzwi, chociaż teraz to lepiej, bo ja siedzę na podłodze, ryczę, on z korytarza od razu mnie zauważa, słyszy, jeden skok – i jest tuż obok, kwiaty w rękach, ręce całe, mięśnie pracują, jest w podkoszulku i dżinsach, na dworze lato, rzuca bukiet, delikatnym ruchem, z lekkim obrzydzeniem zdejmuje mięso z mojej głowy, całuje mnie, głaszcze lepkie od krwi włosy, mówi, żebym poszła do łazienki, jestem posłuszna, on zaraz sam wszystko zrobi, jaki miły. Jestem posłuszna, cóż mi zostało? Mój bohater. Gdy jestem w łazience, sprząta w kuchni. A ja nadal nie mogę się uspokoić: czyjeż to mięso? Kiedy jestem w łazience, robi kolację. Aż tu ja wychodzę, cała taka pachnąca, świeżutka, oczy jeszcze trochę czerwone, on przygląda mi się z oczekiwaniem, i wtedy powoli, pewnie i spokojnie zaczyna się zbliżać, jedną ręką obejmuje ramiona, drugą – talię. Ja w odpowiedzi jedną ręką obejmuję go w talii, a drugą w pośpiechu pieszczę jego pośladki, szczypię, chcę się przekonać, że wszystko jest na miejscu. Mój kochanek uśmiecha się i mówi: «Zaczekaj!» Nawet wykrzykuje to, ale ja czuję, że czekać on wcale nie chce, przytula mnie do siebie jeszcze mocniej, zabieram rękę z jego pośladków, dotykam jego ramienia, w ukojeniu gładzę plecy mężczyzny, uspokajam się, teraz już wiem, że u niego wszystko na miejscu, absolutnie wszystko, jest doskonały, mój bohater. Blondyn bierze mnie na ręce i niesie do łóżka. Ja, oczywiście, podporządkowuję się i staram się nie śmiać, а zalotnie się uśmiechać. Jesteśmy w łóżku. I tu się budzę. W najciekawszym momencie. 
*** 
Wieczorem oglądałam film o chłopcach-sierotach, latem wysłano ich gdzieś nad rzekę, mieszkali w drewnianych domkach, które stały na wysokich palach i mogły wytrzymać nawet sporą powódź. Chłopcy chodzili kąpać się rano i popołudniu, chociaż tego lata im nikt niczego szczególnie nie bronił. Któregoś dnia zostali na plaży jakoś do siódmej, chociaż wiedzieli, że niebawem będą ich już wołać na kolację. Zobaczyli konia, który mknął im brzegiem na spotkanie. Właśnie tak, mknął. Kopytami grząsł w piasku, ale poruszał się bardzo szybko. Koń był piękny. Chłopcy stali, po kostki w wodzie, i nie mogli się ruszyć. Usta mieli rozdziawione, а krople spod końskich nóg leciały im prosto w twarz. Nie poruszyli się, tylko przełknęli. Koń zatrzymał się około dziesięć metrów od nich, parsknął i zaczął wchodzić do wody. Widać było, że zaczął łowić ryby. Dla kogo? Dla kotów, które powoli wyszły z zarośli, wyciągnęły jakiś śmierdzący koszyk, usiadły na brzegu, wyszczerzyły zęby i czekały. Koń bił kopytami, głuszył ryby, które podpływały zbyt blisko, a potem łapał je w zęby i wyrzucał na brzeg. Koty ze swoim koszykiem nosiły się po plaży i próbowały prosto do niego złapać każdą rybkę, tak jakby grały w jakąś grę. Po piątej złapanej rybie kociskom zaczęło być ciężko nosić w tę i we w tę całą swoją zdobyczą, zostawiły koszyk na miejscu i chwytały ryby w zęby, gdy tylko te padały na ziemię. Ale były one łakome i nie potrafiły zawołać do konia: dosyć! Pragnęły jednocześnie, a jednocześnie strasznie bały się tej swojej kolacji, bo wiedziały, że koń nie uniesie na sobie ani zdobyczy, ani ich. Wtem koń zatrzymał się. Koty aż usiadły, oczy im wylazły, języki wywiesiły na zewnątrz – oddychały ciężko. Chłopcy nie oddychali prawie wcale. Teraz wszyscy – i koty, i ludzie – przyglądali się, jak wyczerpany koń wychodzi z morza, otrząsa łeb. Koty doszły do siebie i zaczęły ocierać się o jego długie nogi. Koń powiedział: z, zostawcie… Koty posłuchały i wróciły do swojego skarbu. Koń już nie biegł, powoli odchodził w dal. Koty patrzyły na chłopców: czterech na czterech. I wtenczas miały jeszcze tupet, aby poprosić ich o zaciągnięcie koszyka w zarośla, a tam już zwięrzęta same zaczną go opróżniać. Chłopcy, nie zamykając ust,  wyjawili chęć, aby pomóc. Kiedy wreszcie usiedli przy stole w swoim budynku, wiedzieli, że cztery najedzone koty gdzieś w przybrzeżnych zaroślach zaległy, zwinięte w kłębki wokół koszyka i śpią, zamknąwszy każdy tylko jedno oko.   
[tłumaczenie: Zuzanna Sipior]
Do góry
Drukuj
Mail

Charczenko Ksenia [autor]

KSENIA CHARCZENKO (1984, Ukraina) - pisarka i dziennikarka, ukończyła dziennikarstwo na Kijowskim Uniwersytecie Narodowym. Publikowała w ukraińskich czasopismach i antologiach. Brała udział w wielu wydarzeniach  literackich (m. in. Noc poezji Lwów 2005, II Międzynarodowy Festiwal Literacki Lwów 2007). Laureatka nagrody literackiej czasopisma "Współczesność" w 2006 roku. Obecnie pracuje w telewizji ukraińskiej jako redaktor literacki. Stypendystka programu Homines Urbani w 2007 roku. fot. Piotr Kaliński