WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Żeby tak zadebiutować!

Chcieliśmy, no to mamy – tak można podsumować sprawę debiutów literackich. W końcu roku 2015 widać wyraźniej niż było widać w końcu roku 2014, jak dobre książki ukazują się na polskim rynku – nie tylko nowe, nowych autorów i autorek, ale i jak różnorodne, odważne, nietuzinkowe. Widać wyraźniej, ponieważ „łowienie” debiutów zaczyna przybierać formy zinstytucjonalizowane: powołano kolejne nagrody dla debiutanckich książek prozatorskich (debiutującymi poetami i poetkami zajmowano się już od jakiegoś czasu). Tu na szczególną uwagę zasługuje Nagroda im. Josepha Conrada, przyznana po raz pierwszy w tym mijającym, 2015, roku. Laureatką pierwszej w historii conradowskiej nagrody za debiut została Liliana Hermetz, autorka niszowej Alicyjki. Nagroda dla Hermetz cieszy tym bardziej, że nie wydaje się być obliczona na żadną z nagród. Alicyjka nie łasi się do czytelników i czytelniczek, miesza szyki, myli tropy, wywołuje duchy z zaświatów jak w czasie dziadów, czyli babów. „Babów”, bo to relacja między matką a córką jest osią debiutu Hermetz – bóle, żale, zadry, alkohol, tęsknoty, upokorzenia, nierówności i niezamierzone okrucieństwo muszą (i znajdują) ujście w słowach. Albo jeszcze inaczej: dzieje się w Alicyjce więcej niż tylko dawanie wyrazu emocjom. Nazywanie to pierwszy krok ku nawiązywaniu relacji między matką a córką – cóż z tego, że pośmiertnej. Dzięki rozmowom z duchem matki dorosła córka zyskuje szansę na dobre relacje z własną córką, nie tylko na uporządkowanie spraw z przeszłości. Nie karmi Hermetz strzyg niechęci i resentymentu; szuka w tym międzypokoleniowym i międzyświatowym rytuale oczyszczenia siły. I – znajduje ją, już nie w samotności, ale w głębokim, dobrym związku między pokoleniami.

Kto dostanie Nagrodę Literacką im. Witolda Gombrowicza (za pierwszą lub drugą książkę), dowiemy się w 2016 roku. Nagrody nie są najważniejsze, ale ekonomia prestiżu robi swoje, a dołączona do statuetek i pamiątkowych dyplomów kwota pełni funkcję poważnego stypendium   

Magazyn „Radar” przez kilka miesięcy zamieszczał na swoich łamach fragmenty wybranych debiutów. Staraliśmy się pokazywać bardzo różnych autorów i bardzo różne autorki, debiuty prozatorskie, poetyckie, książki przełamujące ograniczenia jednego gatunku. Przypomnijmy, że do prezentacji wybraliśmy wspomnianą już Alicyjkę Liliany Hermetz, Przypadek Alicji Aleksandry Zielińskiej, Portret trumienny Kuby Wojtaszczyka, Atomy Urszuli Zajączkowskiej (na temat tego zbioru nominowanego do Wrocławskiej Nagrody Poetyckiej „Silesius” za debiut zamieściliśmy na łamach „Radaru” znakomity tekst Darwinowi figa z makiem autorstwa Ilony Klimek), Kobierki Grzegorza Franczaka i Zaćmienie Agnieszki Wolny-Hamkało. Tom poezji, cztery powieści i Alicyjkę, która jest wszystkim po trochu (z dramatem włącznie). Zależało nam, by przez ten zestaw pokazać różnorodność młodej prozy polskiej, która za nic ma proste podziały na gatunki i poziomy; odważnie i z oddechem robi to, na co ma ochotę, czerpie z tradycji literackiej wszelkich odmian i nie dba o to, by się podobać. I może właśnie ten brak lizusostwa przyciągnął naszą uwagę.

Staraliśmy się też zwrócić uwagę na to, w jak różny sposób można debiutować. Debiutem nie musi być „pierwsza w życiu książka”. Znalazła się bowiem w tej grupie Agnieszka Wolny-Hamkało, autorka wielu świetnych zbiorów poetyckich. Zaćmieniem Wolny-Hamkało zadebiutowała w prozie (na dniach ukazała się jej druga powieść, 41 utonięć) przywracając wiarę w moc języka wykraczającego poza granice tradycyjnego realizmu. Popis zręczności i rzemiosła to jedna sprawa. Drugą sprawą, być może jeszcze ważniejszą (książka ukazała się pod koniec 2013 roku, gdy triumfy zdawała się święcić proza gatunkowa), jest nadrealna wyobraźnia właśnie, która pozwala Zaćmieniu oddawać doświadczenia zapaści językowej, już nawet nie melancholii, ale posttraumatycznej depresji. Niby-kryminał Wolny-Hamkało sięga po to, czego (zdawać by się mogło) nie da się powiedzieć słowami: utratę. Utratę wiary w kodeks, w prawo, w sens, w porządek, miłość, prawdę. Ewa Skalska, główna bohaterka tej niby-detektywistycznej powieści, była w przeszłości policjantką, ale my poznajemy ją wtedy, gdy na zlecenie wydawnictw łowi ciekawe historie. Upolowane przez Skalską historie trafiają w ręce pisarzy i pisarek, w ten sposób robi się literaturę. Skalska mknie, gna, by uciec przed pustką – wie, że nie stać jej na przystanki, zagrożenie nie nadchodzi z zewnątrz. Koniec świata już się wydarzył, puste miejsce po tym, co było, nosi Skalska w sobie – w ruchu można udawać, że jest po co dalej żyć. Jantar to uosobienie pragnienia, którego zaspokoić się nie da: zatrzymania czasu, sprzeciwu wobec koniugacji, bo wszyscy przecież umrzemy, wszyscy. Żałobę po świecie, który był, po wszystkim, co było, trzeba przejść, powoli i dobrowolnie.

Grzegorz Franczak to również „debiutant z odzysku”. Znany, ceniony tłumacz (debiutował nagrodzonym przekładem Nieskończoności Giacomo Leopardiego, wybitne tłumaczenie Poezji wszystkich Katullusa dokonane we współpracy z Aleksandrą Klęczar, przyniosło mu kolejną nagrodę „Literatury na Świecie”), w przeszłości poeta, nauczyciel akademicki, naukowiec, znawca literatury dawnej postanowił wydać powieść. Czytając Kobierki można wykrzyknąć: nareszcie! Taka to dobra książka i – ważna. Wydana przez małe, niekomercyjne wydawnictwo Lokator dostrzeżona została przez jurorów i jurorki Nagrody Literackiej Gdynia (nominacja w kategorii: proza obok Waldemara Bawołka, Michała Cichego, Wioletty Grzegorzewskiej i Filipa Zawady) i przez tak zwanych zwykłych czytelników (cokolwiek to określenie „zwykły” znaczy). Grzegorz Franczak dryfuje po oceanach alkoholu i smutku; w tych pustych przestrzeniach szuka czegoś, na czym mógłby się wesprzeć. Chwyta się języka i buduje z niego potężniejącą z czasem tratwę. Język-budulec Franczaka to język z tradycji gombrowiczowskiej, dodaje sił, nie mamiąc łatwymi czy ładnymi rozwiązaniami. Inaczej niż Jerzy Pilch, Franczak nie estetyzuje doświadczenia utraty i upadku – jeśli już, to zdaje się wykonywać rozpaczliwe czasem gesty sięgania do dna. Inaczej niż w przypowieściach czy w baśniach nie da się odbić, tafla się załamuje, ugina, dno osuwa spod palców i stóp. Cała praca dająca szansę na utrzymanie się na powierzchni to praca ogarniania pustki – pustki, która jest, której już nie wybieramy i której nie da się wyprzeć. Objęcie tej dziury po utraconym świecie możliwe jest dzięki językowi, najsilniejszemu mięśniowi udręczonego ludzkiego ciała. Franczak – podobnie jak Zielińska, Wojtaszczyk czy Hermetz – zabiera się również za rozprawę z rodzinnym domem, przede wszystkim z wzorcem pijanej, przemocowej i ucieczkowej męskości oraz z przyjmującej taki stan rzeczy kobiecości. Rodzina zdaje się być w świecie Franczaka rozsadnikiem cierpienia. Nie wypisuje autor Kobierek recept, raczej jedynie – we własnym imieniu – zdaje raport z wybranej drogi ku przytomności.

Niby nic nowego się nie stało: młoda literatura buduje tożsamościowe opowieści wokół cieknących, niezasklepionych ran lub zapiekłych uraz. A jednak w powieściach najmłodszych z prezentowanych na łamach „Radaru” debiutantów, czyli Aleksandry Zielińskiej i Kuby Wojtaszczyka, widać coś ważnego, wyjątkowego i jednak odkrywczego. Oboje przelewają w swoich powieściach krew cudzą i własną, krew występuje w ich powieściach w roli leczniczej wody obmywającej wszystkie zmazy. W Portrecie trumiennym Wojtaszczyka Aleksandrowi, głównemu bohaterowi tej małej powieści, wiedzie się całkiem dobrze, „idzie mu jak z płatka” w dorosłym, wymarzonym życiu (choć określanie go „dorosłym” w rozumieniu: „dojrzałym” byłoby przesadą). Niespełna trzydziestoletniemu Aleksandrowi udało się (trochę jak w baśni) osiągnąć to, co wydaje się być poza zasięgiem większości młodych ludzi: tuż po studiach znalazł pracę i to na dodatek zgodną ze swoim wykształceniem i zainteresowaniami. Wojtaszczyk ogrywa baśniowy scenariusz do cna: Aleksander mieszka w dużym mieście, w dużym mieszkaniu, które dzieli tylko z kochankiem (nie ze względów finansowych, ale uczuciowych). Pracuje w galerii sztuki (jakże odmienne są jego losy od innych absolwentów i absolwentek kierunków humanistycznych, których i które los rzuca zwykle też do galerii, ale handlowych), a wystawy, których jest kuratorem, święcą triumfy. Nie ma problemów w życiu osobistym (po części dzięki sukcesom zawodowym, ale i ze względu na urok i urodę) – jednym słowem: „żyje, jak chce”. Wszystko się zmienia, gdy wybiera się do rodzinnej miejscowości. Ten wyjazd przypomina zesłanie na katorgę, którego młody, pozornie niezależny i wyemancypowany mężczyzna nie jest w stanie odrzucić. Aleksander w rodzinnym domu niby jest obcy: nie łączy go z rodziną ani wykonywany zawód, ani zainteresowania, ani poglądy ani orientacja seksualna. Spodziewać by się można, że Aleksander odegra na urodzinowym przyjęciu matki rolę kozła ofiarnego. Nic bardziej mylnego. Prawdziwymi obcymi i ofiarami niepohamowanej odrazy Aleksandra padają wszyscy jego bliscy (czyli dalecy tak naprawdę). Wstręt i wstyd nakręcają estetę dążącego do nowego, lepszego życia: wymiotuje na widok dłoni starszego brata (Wiesław ma między palcami przesuszoną skórę, ta łuszczy się; Aleksander wyobraża sobie, że złuszczony naskórek dostaje się razem z wdychanym powietrzem do płuc – musi więc natychmiast się oczyścić zwracając wyobrażone zanieczyszczenie), odcina się od wszystkiego, co ważne i bliskie jego krewnym (można domyślać się, że dzieciństwo Aleksandra – po tym jak odkrył możliwości innego trybu życia niż ten, który pielęgnowali jego rodzice i rodzeństwo – było trudne i zmusiło go do emigracji). Porozumienie nie jest możliwe, nie będzie mogło nigdy nastąpić, ponieważ Aleksander musi zatrzeć ślady swojego pochodzenia. To ono, małomiasteczkowe zaplecze, jest kulą u nogi prężnie kroczącego przez życie kuratora sztuki: nieznośna samoświadomość, ogon niewłaściwego pochodzenia i rodziców, których nigdy nie będzie można zaprosić na wystawę ani poznać z życiowym partnerem. Przerysowane, groteskowe postacie (jak z komiksu) nie mogą zostać użyte w nowym, „własnym” życiu Aleksandra. Rzeźnia, którą urządza młody mężczyzna, nie tyle jest zemstą za faktyczne upokorzenia jak w słynnej powieści Stephena Kinga. Aleksander to jednak nie Carrie; byłby raczej podobny do Carol Ledoux z Wstrętu Romana Polańskiego (jest nie tylko starsza niż Carrie, ale i zwraca uwagę na ludzkie dłonie). Odwet, którego dokonuje Aleksander, nie tyle ma zadośćuczynić, ile zmazać wyobrażoną udrękę; Aleksander czuje wstręt i musi zabić. W czasie jakże obrazowych scen zbiorowego mordu doznaje rozkoszy: dopiero teraz może poczuć się prawdziwie wolny, nieskrępowany niczym poza konsekwencjami własnego działania. W swoim dziecinnym pokoju, przychodzi na świat raz jeszcze; jakże inaczej znaczą tutaj związki krwi.        

Rzecz jasna można urodzinową masakrę potraktować jako wyzwolicielską fantazję – bo to jedyna forma całkowitego wyzwolenia, jaka bohaterowi Portretu trumiennego przysługuje. Neoliberalna obietnica „życia na własną rękę” może spełnić się tylko w takiej formie: własnoręcznego uśmiercenia ciążących krewnych. Można wypracować baśniowy sukces, ale środki umożliwiające awans społeczny są rodem z koszmaru. „Koszmary” upodobała sobie również wychowana na fantastyce podszytej dreszczowcem Aleksandra Zielińska. Zielińska „przepisała” Alicję w Krainie Czarów – w jej wydaniu „czary” to raczej „mary”: wszystko idzie naprawdę źle, „królicza jama” jest przedsionkiem piekła. Alicja (podobnie jak Aleksander) mierzy się z tym, co nazwać można bankructwem emancypacji. Dopóki Alicja uchodzi bez szwanku z kolejnych przygód, dopóty udaje się jej utrzymywać się w pozorze „własnego życia”. W oderwaniu od wiejskiej rodziny, która reprodukuje i utrwala zwyczajowe wzorce męskości i kobiecości, Alicja żyje jako „osobna” osoba. Gdy pada ofiarą nadużycia seksualnego i zachodzi w niechcianą ciążę, wpada też w rolę „kobiety”: po nieudanych próbach spędzenia płodu przyjmuje oświadczyny wieloletniej sympatii, oddaje się we władanie matce i siostrze (z którymi jest w otwartym konflikcie o zasady, modele, role, a przede wszystkim wybicie się z nich), a te z kolei (zgodnie z zasadami, od których Alicja uchylała się dotychczas) porządkują jej (i za nią) życie. Zaczynają od organizacji tradycyjnego przyjęcia weselnego, które niewiele różni się do stypy. Alicja nie może pozwolić sobie na otwartą rebelię, od kiedy stała się „prawdziwą kobietą”, czyli od kiedy jest w błogosławionym/przeklętym stanie; prowadzi więc wojnę podjazdową z ciałem, które przestało być tylko jej własnym ciałem, które zasiedlone zostało przez Obcego, inkuba nie tylko wyżerającego ją od wewnątrz (konieczne konteksty to Dziecko Rosemary Iry Levina czy Przymierze z dzieckiem Marii Kuncewiczowej). Jedyne, na co ma wpływ (gdy okazuje się, że z kretesem przepadła jej samodzielność; gdy osunęła się w rolę „kobiety”, „żony”, „przyszłej matki”), to owo własne i zawłaszczane stopniowo przez Obcego ciało. Ciało staje się dla niej poligonem; w akcie samozniszczenia może też unicestwić to, co ją zasiedliło. Odebrane prawa o samostanowieniu Alicja przywraca popełniając samobójstwo, dokonuje też zabójstwa z premedytacją. Alicja jakby mimochodem, jakby przypadkiem odmawia udziału w zaplanowanej przez kogoś innego grze: w „kobietę”, w „małżeństwo”, w „macierzyństwo”, w „córkę”, w „siostrę”. Przecięta (czy też nadpiłowana ledwo) pępowina łącząca ją z domem rodzinnym (przede wszystkim z matką) w nadprzyrodzony sposób odrasta. Alicja rozumie, że nie odetnie jej już; rozumie, że może tylko umrzeć, by nie przyjąć odrzuconych wcześniej ról. Alicja „po drugiej stronie lustra” pokazuje nieoczywistość podziałów na to, co normalne i na to, co normy nie spełnia. Podwójne życie (między tym, co „normalne”, społecznie akceptowalne, a tym, co już w normie się nie mieści) pozwala Alicji zachować pozór swobody. Nie da się zbyt długo ogarniać obu stron lustra. Alicja, która pragnie żyć na krawędzi, „pomiędzy”, która nie może znieść myśli o żadnej z ról, ostatecznie się uwalnia. Wytacza z siebie tyle krwi, by obmyć się z nieczystości dokonanych na niej wykroczeń. Rodzi się do wolności ku wolności – bez „inkuba”, bez obrączki, bez niewoli społecznych ustaleń. Jedyne miejsce, w którym Alicja może być wolna, to „nie-miejsce”; samobójstwo staje się jedynym rozwiązaniem dla uwięzionej w „króliczej norze” ról dziewczyny / kobiety.

Żeby tak zadebiutować! Jak ci zaprezentowani na łamach „Radaru” pisarze (Kuba Wojtaszczyk i Grzegorz Franczak), pisarki (Liliana Hermetz, Aleksandra Zielińska i Agnieszka Wolny-Hamkało) i wyjątkowa poetka przyrody Urszula Zajączkowska. A jednak z marzeniami trzeba ostrożnie, bo spełnienie akurat tego niesie ze sobą grozę sprawdzianu, jaką jest druga książka. Jakie będą drugie książki tych debiutantów i debiutantek – obyśmy mogli sprawdzić jak najszybciej. 

 

Liliana Hermetz, Alicyjka

Wydawnictwo Nisza

Warszawa 2014

 

Aleksandra Zielińska, Przypadek Alicji

W.A.B.

Warszawa 2014

 

Grzegorz Franczak, Kobierki

Lokator

Kraków, 2014 

 

Kuba Wojtaszczyk, Portret trumienny

Simple Publishing

Poznań 2014

 

Urszula Zajączkowska, Atomy

Biblioteka Współczesnej Poezji Polskiej 

Zeszyty Poetyckie

Gniezno 2014

 

Agnieszka Wolny-Hamkało, Zaćmienie

Wydawnictwo Czarne

Wołowiec 2013

Do góry
Drukuj
Mail

Marchewka Anna [autor]

Anna Marchewka – literaturoznawczyni, krytyczka literacka. Publikowała m.in. w „Lampie”, „Tygodniku Powszechnym”, „Chimerze”, „Znaku”, „Dwutygodniku”, „Zadrze”. Współprowadziła programy literackie w TVP Kultura i Radiu Kraków. Autorka książki „Ślady nieobecności. Poszukiwanie Ireny Szelburg” (2014). Prowadzi zajęcia w Katedrze Krytyki Współczesnej WP UJ.