Rozmowa Ostapa Sływynskiego z Dagmarą Kraus, Hałyną Kruk i Tomaszem Różyckim
Pierwszy numer „Radaru” z marca 2010 roku otwierała nota redakcyjna, opowiadająca o pewnym szczególnym „czytelniczym odkryciu” współredaktora czasopisma, krytyka Igora Stokfiszewskiego: literatura trzech narodów – niemieckiego, polskiego i ukraińskiego – według jego spostrzeżenia miała „tworzyć spójny obraz rzeczywistości, opisując te same, uniwersalne doświadczenia”.
Była to idea przewodnia czasopisma, mającego ambicje nie tylko (a może nie tyle) zbliżenia trzech literatur poprzez wzajemnie tłumaczenia, co stworzenia pewnej „literatury ponadnarodowej”, mówiącej w trzech językach mniej więcej o tym samym – o sytuacji końca historii, oglądanej z perspektywy Europy Środkowo-Wschodniej.
Od tamtej pory wydarzyło się bardzo wiele. Nasz lokalny, europejski „koniec historii” skończył się wraz z rosyjską aneksją Krymu i okupacją wschodu Ukrainy, a ostatecznie – w chwili wybuchu pełnoskalowej wojny Rosji przeciwko Ukrainie. „Spójny obraz rzeczywistości” pękł w szwach, doświadczenia zaczęły się różnić, pojawiła się konieczność przypisów i komentarzy, poszerzył się margines niewytłumaczalnego. Wróciła historia z własnym, nieco zapomnianym już językiem.
Dziś, w 2025 roku, 15 lat po ukazaniu się pierwszego numeru „Radaru” i w trzecim roku otwartej agresji Rosji przeciwko Ukrainie oraz wartościom wolnego świata, rozmawiamy z poetkami i poetą z trzech krajów – Niemiec, Polski i Ukrainy. Rozmawiamy o tym, jak w ogóle możemy dziś rozmawiać ze sobą w obliczu tak różnego doświadczenia? W obliczu wojny, która ogarnęła już Ukrainę i może dobrać się do reszty kontynentu? Czy do takiej rozmowy może być przydatny język poezji? Czy poezja, jeśli nawet – jak pisał kiedyś Miłosz – „nie ocala narodów ani ludzi”, być może zdolna jest przynajmniej coś scalić, zjednoczyć, wytłumaczyć? Dać odrobinę nadziei? Może chociażby na jakiś czas ukoić ból? Czym jest poezja w tym kolejnym „czasie marnym”?
Zaprosiłem do tej rozmowy Dagmarę Kraus, niemiecką poetkę z Lipska, tłumaczkę poezji polskiej na język niemiecki; Hałynę Kruk, poetkę i tłumaczkę ukraińską, mieszkającą we Lwowie; oraz Tomasza Różyckiego, polskiego poetę z Opola.
Ostap Sływynski
Gdy trzy lata temu zaczęła się pełnoskalowa rosyjska inwazja, wielu z nas, ukraińskich pisarzy, zadawało sobie to samo pytanie: czy pisanie literatury ma sens? Rzeczywistość, w której się znaleźliśmy, odbierała zarówno siły do pisania, jak same słowa. Wkrótce jednak ta zdolność mówienia wróciła, i to gwałtownie, jak gdyby pękła jakaś ściana milczenia. A jak jest u was? Czy rzeczywistość dzisiejszego świata, którą obserwujecie – każda i każdy ze swojej perspektywy oczywiście – raczej odbiera czy daje wam siły do pisania?
Hałyna Kruk: Pamiętam, jak w 2022 roku razem z Krzysztofem Czyżewskim rozmawialiśmy o poezji jako strategii ocalenia. Punktem wyjścia była właśnie poezja Miłosza. Po tej rozmowie dużo o tym myślałam. Bo pisałam o wojnie długo zanim zaczęła się inwazja, od roku 2014. Bywałam fizycznie w tej szarej strefie, blisko frontu. Tam wszystko wyglądało inaczej. I widząc to, uświadomiłam sobie, że już nie będę mogła pisać tak, jak kiedyś. Wcześniej pisałam poezję bardzo metaforyczną, artystyczną, wymagającą złożonej interpretacji. Jeszcze jakiś czas po 2014 roku pisałam w taki sposób, ale czułam, że nie wierzę sama sobie. A w 2022 roku uświadomiłam sobie, że wszystko zależy od języka. Spróbowałam znaleźć język bardzo prosty, klarowny, jednoznaczny. Świadoma jestem, że poezja nigdy nie jest jednoznaczna, ale chciałam, żeby ten język był przezroczysty, jak szkło. Bez upiększania i zakłamania. Nie chciałam w ogóle niczego komentować, bo nie wiedziałam, co z tą rzeczywistością począć. Ale zdziwiłam się, gdy poczułam potrzebę wszystko od razu z siebie wyrzucić. Dać temu wyraz, w sensie dosłownym. I już później, gdy rozmawiałam ze swoją psycholożką, zrozumiałam, że ta potrzeba jest pierwszym etapem przepracowywania traumy. Nie chodziło o to, czy chcę albo nie chcę pisać. Musiałam to robić.
Ciekawe jest to, co mówisz. Bo pamiętam, że pierwszy wiersz po lutym 2022 roku napisałem na zamówienie. Bez żadnego prawie namysłu zgodziłem się, bo wiedziałem, że tylko poczucie takiego obowiązku zmusi mnie do napisania czegokolwiek. Mam więc zupełnie inaczej. Każdym wierszem muszę przebijać milczenie, czasami bezskutecznie. A przecież chciałbym, żeby to szło samo, od środka. Dagmaro, a jak to jest u ciebie?
Dagmara Kraus: Nie będąc na miejscu, nie widząc tego wszystkiego, nie mogę sobie przywłaszczać cudzego bólu. Choć ta wojna bardzo mnie przeraziła, bo to było to, czego moi dziadkowie zawsze okropnie się bali. Moi rodzice uciekli z Polski, bo myśleli, że Rosjanie przyjdą i zniszczą Polskę. Widząc to, co się dzieje, byłam absolutnie przerażona, mogłam tylko śledzić wiadomości. W sensie artystycznym udało mi się zrobić tylko jedną rzecz… Był taki artysta, nazywał się Bas Jan Ader, umarł w latach 70., zginął na morzu. Robił krótkie artystyczne filmy, w których panuje przeczucie, że coś mu się zaraz stanie. W jego najbardziej znanym filmie, zatytułowanym „I’m too sad to tell you”, obserwujemy przez trzy minuty, jak zaczyna płakać, a potem płacze coraz bardziej. Nie ma żadnego dźwięku, tylko ten płacz. Poprosiłam więc jednego ze studentów, żeby przy pomocy sztucznej inteligencji podłożył na tym filmie twarz Putina. Chciałam, żeby rozpłakał się nad tym wszystkim. Praca trwała dwa lub trzy tygodnie, ale ostatecznie się nie udało. Putin nie chciał się rozpłakać. Nie wstawiłam tego do internetu, bo bałam się, że coś mi się stanie. Moja babcia została rozstrzelana przez Rosjan. Nie udała się więc twarz Putina, ale też nie była to już twarz Basa Jana Adera. Wyszła z tego jakaś kołysząca się, patrząca w dół twarz, niby pieta. Twarz płacząca nad ciałem żołnierza, syna. Trzyminutowy film bez słów. I do tej pory nie mam słów. Nie byłam w stanie wyrazić tego, co czuję, inaczej niż obrazami. Po prostu mnie to przerasta.
Myślę, że to normalna rzecz dla kogoś, kto przywykł pracować z obrazem czy dźwiękiem, ale dla pisarza, zazwyczaj pracującego ze słowem i semantyką, może to być sytuacja trudna. Gdy rzeczywistość wykracza poza wszelką możliwą semantykę i to, co widzimy, możemy jedynie wyśpiewać albo wypłakać...
Tomasz Różycki: Na początku inwazji mieliśmy w domu rodzinę, która uciekała z Kijowa, zresztą cała nasza kamienica była pełna kobiet i dzieci. Woziłem ludzi z granicy, kursowałem także między Berlinem a Opolem w różnych sprawach, związanych z pomaganiem. Organizowaliśmy w samym Berlinie manifestacje, co, muszę przyznać, było początkowo bardzo trudne. Ale mówię o tym dlatego, że na początku też wydawało mi się, że nie ma na to słów. Szczególnie dla mnie. Uważałem, że skoro nie jestem tam, na froncie, to nie powinienem się odzywać. Bo nie mam prawa. Byłem przekonany, że patrząc z dystansu, nie powiem nic prawdziwego. Bo wiele osób przeżywa to na sobie i znacznie głębiej, niż ja. Dlatego pisanie o wojnie było dla mnie trochę nie fair. Cały czas słuchałem opowieści ludzi, którzy wracali spod bombardowań. Albo łączyłem się z chłopakami, którym wysyłałem sprzęt, i oni przesyłali mi jakieś filmiki. Dlatego mogłem widzieć coś na własne oczy, łączyłem się z wojną przez ten głupi telefon. Ta wojna ma w sobie coś pornograficznego. My cały czas jesteśmy jej obserwatorami. I ta bezradność, świadomość, że nie możemy niczego zrobić, jest potworna. Chyba nigdy w historii nie było aż tak. Najgorsze były momenty, kiedy mieszkając w Berlinie, w Neuköln – świetna dzielnica, cały czas zabawa – wychodziłem do knajpy na róg, bo był tam internet, włączałem komórkę i wokół mnie ludzie tańczyli, a ja widziałem, jak kogoś rozrywa na kawałki pocisk na froncie. I ten kontrast był nie do zniesienia. Wiedziałem, że prędzej czy później będę musiał zacząć o tym pisać. To był jedyny temat, który mnie zajmował dzień i noc. Jakaś obsesja. Mam mocne rodzinne związki ze Lwowem, i moja pierwsza myśl była taka, żeby pojechać i zaciągnąć się na ochotnika, ale jestem starym dziadem, więc ostatecznie mi to odradzono. I wtedy ktoś mi powiedział: w takim razie napisz wiersz, to przecież potrafisz. A ja właśnie uważałem, że nie potrafię. To nie do mnie strzelają. A już wcześniej napisałem tom wierszy, który stworzyłem na stypendium w Szwajcarii, chodząc nad brzegiem jeziora. I w 2022 roku, patrząc na te wiersze, stwierdziłem, że nie mogę tego wydać. To już nie jestem ja. Ja już jestem gdzie indziej. Jednocześnie wiedziałem, że prędzej czy później coś o tym napiszę, choć obawiałem się, że to będzie coś zbyt emocjonalnego. Że będą to po prostu złe wiersze. Potrzebna jest odrobina dystansu, żeby popracować ze słowem. Ale nie wytrzymałem, gdy zobaczyłem ostatnie selfie Romka Ratusznego [ukraiński aktywista i żołnierz, który zginął na froncie w czerwcu 2022 roku, syn pisarki Switłany Powalajewy – OS]. Wtedy napisałem wiersz, poświęcony właśnie jemu. Kiedy zobaczyłem wiadomość, że nie żyje, akurat jechałem metrem w Berlinie, a w kieszeni miałem tom Seneki, zupełnie przypadkowo. I wtedy dowiedziałem się, że on miał taki pseudonim – szeregowy Seneka. I to jakby przeważyło szalę, napisałem kilkanaście wierszy na temat wojny. Albo o tym właśnie, że nie mogę napisać wiersza na temat wojny. Potem, gdy czytałem te wiersze, to zauważałem, że ludzie reagowali, nie powiem, że płakali, ale... I pomyślałem, że być może to jest jedyna rzecz, którą może zrobić poezja. Myśleliśmy, że to pytanie Hölderlina – „cóż po poecie w czasie marnym?” – poszło już gdzieś do lodówki. Albo to, co z kolei napisał Auden: „poetry makes nothing happen”... Wydaje mi się, że w skali makro, w wymiarze politycznym, poezja rzeczywiście nic nie może zrobić. Natomiast w skali mikro, między ludźmi, może zrobić dużo.
Widziałem na tych filmikach chłopaków, którzy siedząc w okopach czytali swoje wiersze dla dziewczyn. Może to nie były najlepsze wiersze. Ale była to natychmiastowa odpowiedź na to, co się działo. Tym właśnie jest poezja. I jeszcze tym, co daje poczucie wspólnoty, również wspólnoty żywych i poległych. Kiedyś był taki grecki poeta Symonides z Keos, którego zawołali po tym, jak się zawaliła chałupa, gdzie była impreza. I ponieważ on recytował wiersz dla biesiadników, pamiętał, w jakiej kolejności siedzieli za stołem, a więc po tym, jak wszyscy zginęli, potrafił wskazać, jak się kto nazywał. Poezja ma ten nieszczęsny żałobny wymiar: przywołuje imiona umarłych. „Jedyne, co się ostaje, ustanawiają poeci”, napisał Hölderlin. Ale oprócz przeszłości, jest także skierowana w przyszłość, daje nadzieję. Myślę, że poezja jest takim językiem kwantowym, niewidzialnym językiem, który potrafi przenikać przez czas, przestrzeń, płeć, kolor skóry, przez wszystkie granice, i docierać do kogoś na drugim końcu świata, żeby ten ktoś poczuł coś przez moment. Tylko tyle może zrobić poezja. I jednocześnie jest to ogromnie dużo.
Hałyna Kruk: Chciałabym coś do tego dodać. Kiedyś, gdy czytałam wiersze w Danii, już podczas pełnoskalowej wojny, ktoś z publiczności powiedział mi, że czytając wiersze dużo lepiej rozumie naszą rzeczywistość, niż śledząc wiadomości, bo poezja potrafi wrzucić w sam środek wydarzeń. Pomaga zobaczyć wszystko od wewnątrz. Nie warto sobie odmawiać prawa pisania o wojnie, nawet jeśli się nie było w miejscu najgorszym. W pewnym momencie zrozumiałam, że wiele osób, które są znacznie bliżej wojny niż ja, które przeżyły coś naprawdę dramatycznego, nie potrafią o tym mówić. Jak gdyby brak im punktu odniesienia, którym jest normalność. Nie pamiętają, jaki jest ten „poziom zerowy”. I gdy piszę o wojnie, za każdym razem czuję się jak osoba, która tłumaczy z języka wojny na język „normalności”. Za każdym razem muszę wynajdywać sposoby przetłumaczenia jednej rzeczywistości na drugą. W innym razie ta rzeczywistość wojny byłaby po prostu nieczytelna. Zrozumiałam, że literatura o pewnej konkretnej wojnie może zostać w pełni rozkodowana jedynie w czasie innej wojny, przez kogoś, kto ma podobne doświadczenie. Kiedyś myślałam, że na przykład dobrze rozumiem wojenną prozę Bölla, ale dopiero gdy znalazłam się w podobnej sytuacji, pojęłam, o co mu naprawdę chodzi. Bez odpowiedniego doświadczenia jest to po prostu literatura. Nawet jeśli dysponujemy najlepszymi narzędziami, żeby ją zrozumieć, nie potrafimy tego zrobić. Nie ma jednej pozycji, z której widać wojnę najlepiej. Każdy punkt, z którego obserwuje się wojnę, pozwala na dodanie czegoś do ogólnego obrazu. Im więcej jest tych punktów, tym większą mamy szansę na „zobaczenie” wojny w ogóle.
Pamiętam, jak w jednym z wywiadów powiedziałaś, że być może najlepszy tekst o rosyjskiej inwazji na Ukrainę będzie napisany przez kogoś z zewnątrz. Przez kogoś, kto nie jest uczestnikiem, lecz obserwatorem. Kto przyjechał, coś zobaczył, coś usłyszał i będzie w stanie poradzić sobie z emocjami, żeby stworzyć zwięzłą opowieść. Ale co począć, gdy jesteś wewnątrz? Gdy każda wiadomość, każda nowa wiedza rani? Nic dziwnego, że często to, co napisane przez kogoś z zewnątrz, nawet jeśli uczciwe i staranne, wydaje nam się niewystarczające. Czujemy, że dla naszych doświadczeń potrzebny jest jakiś inny język, choć najczęściej sami nie wiemy, jak powinien wyglądać. Nawet gdy staramy się wytłumaczyć to, co przeżywamy, każde wytłumaczenie wydaje się nam za słabe, nieodpowiednie. Przypuszczam, że możemy nie mieć racji, możemy przesadzać z nieprzekazywalnością naszego doświadczenia. Chcę zapytać ciebie, Dagmaro: jak to wygląda z tego drugiego brzegu? Czy faktycznie czujesz tę przepaść, która pojawiła się między nami w ciągu ostatnich lat?
Dagmara Kraus: Na początku wojny byłam w Niemczech. Pamiętam, jak w szkole, do której chodziły moje dzieci, było bardzo dużo ludzi przynoszących pakiety, prezenty, pomoc. Ale nie wiem, czy ktoś wtedy myślał o wierszach. Nie sądzę też, że poezja wystarcza, aby zrozumieć to, co się wydarzyło. Jest coś takiego, jak granica nie do przeskoczenia.
Cały czas mówimy o poezji jako świadectwie, pamięci, jej utrwalaniu. Ale gdy w pierwszych miesiącach inwazji robiliśmy spotkania we Lwowie w ośrodkach dla uchodźców – były to „spotkania poetyckie”, ale bez wyznaczonych ról „autorów” i „słuchaczy”, raczej po prostu rozmowy – to wielu ludzi przypominało sobie właśnie wiersze radosne, budujące. Recytowali je na pamięć, często były to teksty, których nauczyli się jeszcze w czasach szkolnych. I pomyślałem sobie wtedy: może właśnie powinniśmy pisać wiersze, które byłyby, powiedziałbym, analgetyczne, pozbawiające bólu – może na krótko, ale w tak ludzki i dosłowny sposób?
Tomasz Różycki: Mówisz cały czas o tym, nad czym zastanawiałem się, kiedy publikowałem mój ostatni tom wierszy, zatytułowany „Hulanki i swawole”. On właśnie stamtąd się wziął – z tej berlińskiej knajpy, gdzie ludzie tańczyli, a równocześnie wiedziałem, co się dzieje. I miałem takie głębokie poczucie, że poezja ma dwa kierunki: z jednej strony jest to uszanowanie umarłych, a z drugiej strony – wielka celebracja życia. Musimy rozumieć, po co powinniśmy to wszystko wytrzymać. Jeśli ktoś przeszedł prawdziwe piekło, to poezja może mu dać odrobinę wytchnienia. Te chłopaki w okopach czytają swoim dziewczynom wiersze o miłości, nie o wojnie. Nie piszą o tym, co widzieli, a piszą o tym, jak kochają. W tym całym bagnie jest to ocalenie bycia człowiekiem. Poezja jest przede wszystkim śpiewem radości. Mówiąc strasznie patetycznie: po co opieramy się złu? Po co ta cała wojna z Rosją? Możemy uciec, schować się i czekać, co oni z nami zrobią, ale jeśli opieramy się złu, to właśnie dlatego, że uwielbiamy życie. I tego nam wojna nie może zabrać. To byłaby najgorsza rzecz – gdyby wszyscy popadli w potworną depresję i przestałoby im się chcieć żyć. Ruscy przyszliby i zrobiliby, co chcą. I nawet poezja, która jest terapeutyczna, poezja o lekkich tematach, w pewnym momencie ma ogromne znaczenie, tak jak to, że w bombardowanym mieście ludzie idą na koncert lub spektakl albo po prostu wychodzą z dziećmi na spacer, choć mogliby sobie wykopać grób i w tym grobie się położyć. Ale tego nie robią.
Wczoraj przeczytałem na Facebooku wpis ukraińskiej poetki Iryny Ciłyk, w którym opisuje grupę żołnierzy przed kioskiem w Kijowie. Działo się to obok szpitala wojskowego, żołnierze byli na rehabilitacji, wielu z nich – ranni, okaleczeni, z amputacjami. Ale śmiali się radośnie. Pod tym wpisem od razu pojawił się komentarz jakiejś kobiety, że ten śmiech to tylko próba wyparcia, poradzenia sobie z traumą. Na co Iryna odpisała: po co właściwie każdą manifestację radości uważamy za przejaw traumy? Dlaczego wszędzie doszukujemy się tego drugiego dna?
Hałyna Kruk: Nie raz widziałam, jak to działa. Po raz pierwszy doświadczyłam tego, kiedy byliśmy w tzw. szarej strefie, dokąd pojechałam jako wolontariuszka i jako pisarka, bo chciałam to zobaczyć. Zrozumieć, co tam się dzieje. Czytałam stojąc przed żołnierzami, który akurat wrócili z zadania – jeszcze z bronią, w ekwipunku, na adrenalinie. Moje wiersze, w których rozmyślam o granicy między życiem a śmiercią i innych podobnych rzeczach, wydały mi się bardzo nie na miejscu, bo oni wiedzieli o tym znacznie więcej. I moja intuicja podpowiedziała mi, które wiersze mam im przeczytać – o domu, o rodzinie, o miłości. O czymś, co nie było wojną. I na nich to wywarło mocniejsze wrażenie, niż mogłaby wywrzeć rozmowa o śmierci, o czymś ostrym. To daje sens życia, jest drogą powrotną. Jesteś w stanie wrócić dopóty, dopóki pamiętasz, do czego wracać. Ci, którzy nie pamiętają tej drogi powrotnej, mają mniejsze szanse na przeżycie, bo nie wiedzą, jak po tym wszystkim można dalej żyć. Wiele razy myślałam o tym, że poezja nawet w czasie wojny niczego nie musi, do niczego nie jest zobowiązana. I właśnie to celebrowanie życia jest dla mnie największym fenomenem. Dopiero teraz do końca uświadomiłam sobie, że poezja istnieje dla kogoś, kto z nią żyje, komu ona daje siłę, kto ją czyta. Używa jej po prostu. Czuje jej potrzebę. Nie ma takich czasów, w których znika potrzeba poezji. Wstrząsające jest dla mnie to, że ludzie potrafią potrzebować poezji nawet w najgorszych sytuacjach. Dla siebie, nie na pokaz. Kilka razy zdarzało mi się, że człowiek zginął i zostały po nim wiersze, a jego rodzice pisali do mnie z pytaniem, czy można by było z tego zrobić książkę. Nie zawsze była to dobra poezja. Ale znaczące jest to, o czym ty, Tomku, mówiłeś: że człowiek potrzebował tych wierszy, w tej wyjątkowej sytuacji.
Na samym początku inwazji, jak wielu z nas, miałem problem z tożsamością. W tych nagle zmienionych okolicznościach zacząłem pytać siebie: kim ja właściwie jestem? Czy to, z czym się utożsamiałem, wszystkie moje zajęcia, zainteresowania, wciąż mają jakiś sens? I ciekawe, że w tym momencie sięgnąłem do Miłosza. Co on robił w czasie wojny i okupacji? Jak sobie radził? I przypomniałem sobie, że w okupowanej Warszawie tłumaczył Szekspira. Ten Szekspir podtrzymywał go na duchu. Chwycił się go jak brzegu, jak lądu. I chciałem zapytać o to też was: czy macie takie teksty, do których sięgacie w trudnych czasach i które podtrzymują was na duchu?
Dagmara Kraus: Tak, mam taki tekst. Najpierw chciałabym nieco skorygować to, co powiedziałam. Nie chodziło mi o to, że poezja nie ma żadnego znaczenia zarówno w obliczu wojny, jak i dla tych, którzy cieszą się życiem. Poezja jest oczywiście bardzo ważna i może dodawać otuchy, ratować. To nie tylko przypadek Miłosza. Podczas powstania warszawskiego rozmaite lektury ratowały również mojego ukochanego Mirona Białoszewskiego. Dopiero wiele lat później potrafił ułożyć tekst mówiący o tym powstaniu, ale napisał też wiersz, jeden z tych, które zawsze mam w pamięci. Nazywa się „Moja niewyczerpana oda do radości”. Przedmiotem tego wiersza jest piec, „podobny do bramy triumfalnej”, który zresztą wciąż znajduje się w Warszawie, można go zobaczyć. Otóż poeta wyobraża sobie, że ktoś mu ten piec zabiera, ale nawet o tej dziurze po piecu, o tej „szarej nagiej jamie” udaje mu się napisać piękny wiersz. Mimo że już niczego nie ma, potrafi cieszyć się tym niczym, co jeszcze pozostało, tym negatywem.
Tomasz Różycki: Pamiętam, że gdy miałem ostatnio trudny moment, kompletnie mnie pochłonął tekst, który był zupełnie o czymś innym. To były „Brzegi Syrtu” Juliena Gracqa, opowiadające o zmyślonym mieście, które się nazywa Orsenna. Nie wiadomo dokładnie ani kiedy, ani gdzie dzieje się akcja. Jest tam taki młody człowiek, który przeżywa miłość, a w tle trwa upadek miasta. Taka trochę nierealistyczna książka, która pozwoliła mi się oderwać od rzeczywistości. Jest to jak z tym tłumaczeniem Szekspira: co robiłeś, kiedy była pierwsza wojna światowa? Tłumaczyłem Szekspira. A kiedy druga? Tłumaczyłem Szekspira. A Czapski? Kiedy siedział z polskimi oficerami w Starobielsku, których później rozstrzelali w Katyniu, to czytali Prousta. Czapski robił o nim wykłady, żeby się oderwać od tego, co było wokół. I to jest to, na co nam pozwala literatura – wyjście poza czas. Poza własną śmiertelność. Może to trwać chwilę, ale nam się wydaje, że całe wieki.
Hałyna Kruk: Ja miałam inaczej: w 2022 roku nie mogłam skupić się na niczym oprócz śledzenia wiadomości. Jak gdyby brakowało wewnątrz mnie przestrzeni, w której mogłabym zmieścić jakąś cudzą opowieść. Gdy rok temu byłam w Szwajcarii, miałam do dyspozycji duże pomieszczenie, coś w rodzaju atelier, ale przeniosłam się do małego pokoiku, bo nie mogłam ogarnąć całej tej przestrzeni. Nie czułam się tam bezpiecznie.
Chciałbym na koniec zacytować znów Miłosza, który jakoś dzisiaj nam przyświeca w naszej rozmowie. W 1945 roku, w zrujnowanej wojną Polsce napisał: „Zostawcie poetom chwilę radości, bo zginie wasz świat”. Być może nie przesadzał, i radość poezji jest ostatnią deską ratunku w tym na ogół beznadziejnym świecie? Dziękuję wam za tę rozmowę, i niech promień tej radości rozświetli nam najciemniejsze nawet chwile.
***
Ostap Sływynski | poeta, tłumacz, eseista, literaturoznawca. Autor pięciu tomików poetyckich po ukraińsku i dziesięciu wyborów wierszy w przekładach na języki obce. Autor pomysłu i redaktor literacko-dokumentalnej książki Słownik wojny (2023). Przekłada literaturę piękną i naukową z angielskiego, białoruskiego, bułgarskiego, macedońskiego i polskiego (Georgi Gospodinow, Czesław Miłosz, Olga Tokarczuk, Derek Walcott). Redaktor antologii “Ukraińska awangarda poetycka” (2018) i “Wśród syren. Nowe wiersze wojny” (2023). Laureat nagród literackich i przekładowych. Wykładowca Ukraińskiego Uniwersytetu Katolickiego, badacz literatur Europy Środkowo-Wschodniej XX wieku. Uczestnik programu Homines Urbani w Willi Decjusza (2008).
Dagmara Kraus | ur. we Wrocławiu; tłumaczka i poetka. Studiowała literaturę porównawczą i historię sztuki w Lipsku, Berlinie i Paryżu, a także kreatywne pisanie w Instytucie Literatury Niemieckiej w Lipsku. Jej wiersze ukazywały się w czasopismach literackich takich jak „Neue Rundschau”, „Edit” i „Jahrbuch der Lyrik”. W 2012 r. opublikowała swój debiutancki tomik poezji „kummerang”. W 2012 r. ukazały się również jej tłumaczenia wierszy Mirona Białoszewskiego pod tytułem „Wir Seesterne”. Od 2021 r. Kraus jest młodszym profesorem kreatywnego pisania na Uniwersytecie w Hildesheim. Jest członkinią PEN Centre Germany. Mieszka w Strasburgu we Francji.
Hałyna Kruk | ur. 1974 we Lwowie; poetka, nowelistka, tłumaczka, scenarzystka, literaturoznawczyni. Jej teksty były przekładane na wiele języków. Tłumaczy z polskiego, białoruskiego i rosyjskiego (m.in. Kazimierza Wierzyńskiego, Stanisława Lema, Wojciecha Góreckiego). Laureatka międzynarodowych konkursów literackich, stypendystka programu Gaude Polonia (2003, 2010) i Homines Urbani Willi Decjusza w Krakowie (2005) oraz Bałtyckiego Centrum Pisarzy i Tłumaczy na wyspie Gotland (2007, 2018). Ostatnio wydała A Crash Course in Molotov Cocktails (2023).
Tomasz Różycki | ur. 1970; poeta. Autor tomów wierszy, poematów epickich, powieści (ostatnio Złodzieje żarówek w 2023 roku) a także szkiców. Laureat m.in. Międzynarodowej Nagrody im. Vaclava Buriana w 2017 roku, Nagrody im. Wisławy Szymborskiej w 2023 roku, a jego tom wierszy Kolonie w przekładzie Miry Rosenthal znalazł się w finale Griffin Poetry Prize 2014. Pracuje na Uniwersytecie Opolskim, uczy języka francuskiego.