Pojemna precyzyjność terminu miejsce oferuje wiele: panoramę, wielorakość i niejednorodność. „Radar” jest miejscem, które, nawadniane przez trzy dopływy, okazuje się ponadnarodową przestrzenią spotkania, rozmowy i wymiany, przestrzenią swobody, w której stawiamy pytania, aby w dialogu odpowiedzieć na nie z naszymi partnerami z Niemiec i Ukrainy.
„Radar” jest przestrzenią tego co jeszcze nieskatalogowane, co za sprawą tłumaczek i tłumaczy objawia się w Polsce, Niemczech i Ukrainie jako nowe oraz bezprzymiotnikowe, jeśli myśleć o przymiotnikach jako o tych małych zapożyczonych mechanizmach – pisze Anne Carson – odpowiadających za przytwierdzenie wszystkich rzeczy na świecie do konkretnego miejsca. Zależy nam na tym, aby miejsc, które stworzyli, dostrzegli, ujawnili autorzy i autorki tego numeru „Radaru” nie ryglować, nie obstawiać zewnętrznym, obcym i arbitralnym adjectivum, a raczej je otwierać i wystawiać na spotkanie w lekturze.
Tematem wiodącym tego numeru „Radaru” są miejsca. Przyglądamy się mu przez różne soczewki. Podczas kolegiów redakcyjnych do głosu doszło nasze wielokierunkowe myślenie o nim, przez pewien czas mieliśmy nawet poczucie, że jest on jakoś niekompletny i chyba dlatego rozważaliśmy dociążenie go przymiotnikiem. Mogliśmy wyjść od eseju Martina Pollacka Skażone krajobrazy i zbudować numer wokół myślenia o nie-miejscach pamięci. Czyli takich przestrzeniach świata (nie tylko „skrwawionych ziem”, jak o naszej części Europy napisał Timothy Snyder), które w toku dziejów były scenami zbrodni i ludobójstwa, ale ze względu na dotkliwość krzywdy i skalę przemocy, jakie się tam wydarzyły, nie zostały w oficjalnym dyskursie oznaczone, choć pamięć o nich przetrwała lokalnie. Ale ich ślady możemy odnaleźć w miejscach pozornej nieobecności, w krajobrazie, który – mówi Pollack – trzeba rozczytywać, w który należy się wgapiać, bo tylko uważne spojrzenie jest w stanie wychwycić drobne zmiany w strukturze endemicznej roślinności, w ukształtowaniu terenu, będących znakami wiodącymi gdzieś dalej, do odkrycia zła, które się wydarzyło, i do przywrócenia pamięci bezimiennych, teraz porośniętych wilczą fasolą. Bo niewinny krajobraz nie istnieje. Trzeba więc „skrobać, potem wybierać ziemię spod paznokci, obracać ją w palcach, chłonąć zapach, smakować, zobaczyć, jakie drobne wskazówki możemy tam znaleźć”. Nieustanna praca odkrywkowa, zdzieranie warstw, przekopywanie – to z kolei metoda Jonathana Littella i Antoine’a D’Agaty.
Jednak miało być bez ryglowania tematu wiodącego przymiotnikiem, a proszę, chyba bez tego się nie obędzie. Istnieje głęboki związek tak wyobrażanego miejsca ze specyfiką intymnego aktu, jakim jest kontakt osoby czytającej z tekstem. To kłopot, kłopotliwość, bo jak inaczej nazwać konieczność uważnej aktywności, która umożliwia rozumienie tego, w czym uczestniczymy, tego, co się wydarzyło? Takim miejscem pozostaje nie tylko krajobraz czy kulturowe dziedzictwo, ale też tekst literacki, nasze własne (i cudze) niesubordynowane ciekliwe ciało. To tylko aspekty jednego imienia, określanego przez miejsce.
(Jednym z miejsc wymagających wysiłku uważnej aktywności, które ją wzbudzają i intensyfikują, jest od pięciuset lat Willa Decjusza. To tu za sprawą sztuki i kultury, rozumianych jako narzędzia umożliwiające budowę regionalnych i ponadnarodowych wspólnot, tworzymy nieoczywiste novum promieniujące – jak magazyn „Radar” – na różne dziedziny życia publicznego, gdzieś indziej, gdzieś dalej).
Ale miejsce może mieć również wymiar czasownikowy, może nas uprawiać, pracować na nas i z nami. Jako jeden z pierwszych przyszpilił, wydobył i objaśnił ten fenomen rzeczywistości Walter Benjamin, który w Kronikach berlińskich z 1925 roku napisał: „[bo] czyż Berlin [lub każde inne miejsce, miasto – JB] nie wnika w dziecięcą noc pełną oczekiwań jak później w noc publiczności świat Wilhelma Tella czy Juliusza Cezara?”. Czy aura miejsca, już nie tylko roślinnego zewnętrza, gmachów lub pomników ustawionych na cokołach, ale również wnętrza, a zatem pomieszczeń, umeblowanych pokojów, nie oddziałuje na nas na równi z opowieściami i historiami najwcześniejszego dzieciństwa? Czy w ten sposób nie buduje nas na innym poziomie, znajdującym się poniżej świadomości?
Zresztą czasowniki chyba trudniej skatalogować niż rzeczowniki; ich naturalna ruchliwość bardziej sprzyja niepodległości, uchodzi redukcji katalogów. Może bywa nawet kłopotliwa, ale tylko w tym sensie, w jakim kłopotliwość nie byłaby jedynie cechą miejsc, a ludzką dyspozycją w ogóle.
Zatem do tytułowych miejsc dopisujemy znak jakości: kłopotliwe, gdyż właściwie wszystko z czym się mierzymy, z czym wchodzimy w relacje, wymaga wysiłku uważnej aktywności.
W imieniu redakcji zapraszam Państwa do odkrywania tego, co miejsca te skrywają.
W imieniu redakcji
Jan Burnatowski