WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Świat nabiera dawnych kolorów

Wspomnienie: świat nabiera dawnych kolorów, jego kształty przybierają niegdysiejsze szaty, gdzieś w pobliżu pojawiają się zapamiętane obrazy, zapachy, jaskrawość światła i głębia cienia, narastają dźwięki. Zaszczepianie w sobie śmierci trwa niezmiennie. Ruszyłem po śladach, niczym pies gończy. Ktoś idzie chodnikiem po przeciwnej stronie ulicy. Na szczęście, po drugiej stronie. Toż to sąsiadka, ja zaś nie mam ochoty się kłaniać. Nie stać mnie na skończoną doskonałość, chociaż wiem, że nic z jej strony mi nie grozi. Skręciłem w boczną ulicę, by w końcu znaleźć się w wiekowym, ślepym zaułku. Niezniszczalność przeszłości, znajome ślady, dawne czasy. Ani dnia i nocy, pogody, ciepła czy zimna, nie ma zapachów ani czegokolwiek, co by można dotknąć. Zastukałem do drzwi. Zadzwoniły dzwonki, zagrały pozytywki, kuranty, zadźwięczał gong. Przez drzwi, które otworzyły się zaraz, bez żadnych wahań ani obaw, wszedłem do środka. Za drzwiami ujrzałem żonę, żądną życia i łaskawego spojrzenia. Żonę dającą nadzieję i wskazującą drogę, jaką muszę przebyć, by przestać być złoczyńcą wobec samego siebie. – Och, wreszcie jesteś – usiadła przy stole i zaczęła obierać cebulę. Na stole leżały porozkładane szmatki, kawałki gąbki, miniaturowe narzędzia i wieczko od metalowego pudełka. Kuchenne półki uginają się pod stosami słoiczków, butelek i plastikowych opakowań bez żadnych napisów.

Wstała, żeby zaprowadzić porządek, żeby wszystko do siebie pasowało, zgadzało się. Dokręciła wieko słoika ze skrobią kukurydzianą i spojrzała na niego. Gdy zobaczyła, jak się wpatruje ze spokojem w jej mozolną i monotonną pracę, przygląda każdemu ruchowi jej rąk, ciała, jak obserwuje kolejne słoiki, gdy ich dotyka, poczuła się po raz pierwszy w życiu zupełnie bezbronna. Bez przeszłości. Stoi przed nim i stara sobie przypomnieć, kiedy to się zaczęło. Już dawniej, kiedy spotykała jego łagodne, pytające spojrzenia, tak ciepłe i pełne dziwnych żądzy, których nie potrafiła zrozumieć, już dawniej w takich chwilach jej serce biło szybciej. Już dawniej lubiła zamykać oczy i słuchać jego zmysłowego, aksamitnego głosu, gdy mówił półszeptem o swoich ostatnich przemyśleniach, gdy roztaczał przede nią swoje niesamowite wizje, lub zwierzał się z niepowodzeń. Każdy jego ruch, każdy oddech dyktował, co ma robić. Już od dawna, ale nie pamięta, kiedy to się zaczęło. Może to było od zawsze gdzieś w głębi, gdy brał jej dłoń, drżącą i delikatną, spokojnie, delikatnie, jakby każdy ruch mógł prowadzić do rozsypania się misternie wyrzeźbionego, kobiecego ciała i przesuwał powoli palcami po kostkach. W końcu pocałował ją w czoło, a kiedy na powrót usiadła przy stole zaproponował, że zaparzy kawę. Skinęła tylko głową. Uniesienie przeszło bokiem, więc nie ma co zarzucać rąk na szyję, niech myśl igra swobodnie. Ten kandyzowany cukier bokiem mi wychodzi. Zajarzałem do spiżarki od niechcenia. Właśnie zagwizdał czajnik. Spojrzałem na zegar, woda powinna gotować się przez pięć minut.

Dno filiżanki zionęło pustką, ale tylko przez chwilę, bo właśnie nasypałem dwie łyżeczki kawy, tak że można najspokojniej w świecie wróżyć z niby-fusów. Rozłożyłem się na podłodze, ogrzewając dłonie ściankami porcelanowego naczynia. Marta wzięła nóż do ręki i zaczęła skrobać marchew. – Rosół dziś ugotuję, taki jak twoja matka, żebyś nie grymasił… jak myślisz, czy to, co robię, jest słuszne? Wiesz... ja nie wiem, co chcę robić, gdy tak oglądam się oczyma innych, jestem pewna, że jeszcze tego nie odkryłam. Boję się, że mam mało czasu, że nie zdążę, że go marnuję, że powinnam szukać... Spieszyć się... Bo jeśli jedyną karą w życiu przyszłym będzie pamięć o swych złych uczynkach na ziemi?

Marta przez dłuższą chwilę patrzyła na swojego męża. Nic nie mogło się równać ze spokojem, jaki osiągała w jego ramionach. Ale w tym momencie coś drgnęło w niej samej. Spojrzała raz jeszcze i uspokoiła się. Czasem nachodziły ją podobne stany. Choć nie określała tego w ten sposób ani w żaden inny. Wstała, by wyjąć z kredensu garnczek, sięgnęła także po przyprawy. On odłożył filiżankę do zlewu. Oboje zresztą w pewien sposób pasują do siebie, wzajemnie się uzupełniając. Nie tylko jako mąż i żona, nie tylko dlatego, że nawzajem wymieniają między sobą talerze lub sztućce. W pewnym sensie stoją bowiem na dwóch przeciwstawnych biegunach. I nie ze względu na to, że dochodzi do nieporozumień. Wprowadzając się nawzajem w swoje światy, raz po raz cieszą się, że poznają rzeczy nowe, nieznane. Czas, jaki wspólnie spędzają, jest dla nich czasem przeznaczonym na odkrywanie i zachwycanie się tym, co się odkryło.

Woda w garnczku zaczęła kipieć. To kartofle, które wcześniej nastawiła. Zmniejszyła ogień i odsłoniła lekko pokrywkę. Kobiece zajęcia nie pozostawiają nawet szansy na bunt. Choć w istocie nie była do końca pewna, czy jej to przeszkadza. Wyszło tak, jak wyszło, trzeba żyć. Tak wybrała. Nawet jeśli nie była tego świadoma i teraz dźwiga to, co bez sprzeciwu przyjęła. Wszyscy potrzebują wszystkich. Wszyscy stoją wobec wszystkich. Zaczęła przyglądać się kolorowym kreskom i plamkom, które układają się w dwie przeciwstawne linie: drzewo, domek z kolorowymi zasłonkami, niebieskie chmury, zielony płot, a obok kwiatek. Niby nic szczególnego, a jednak to, co widzi, odbija się w niej echem. Być może dlatego, że czuje, iż to właśnie jest jej świat. Świat, który widzi i który odczuwa. Prosty i niewymagający tłumaczenia. Przypominający zbieranie jesiennych liści: równie oczywisty, jak tajemniczy. Znajdujący się daleko poza horyzontem jej własnych myśli, przeżyć i uczuć.

Wzięła do ręki nóż i pokroiła pomidory, posypała pieprzem i solą, i wrzuciła na talerz. Kiedy odwróciła się, mąż siedział przy stole, wpatrując się uparcie w jakiś Boję się, że mam mało czasu, że nie zdążę, że go marnuję, że powinnam szukać... Spieszyć się... Bo jeśli jedyną karą w życiu przyszłym będzie pamięć o swych złych uczynkach na ziemi? punkt poza oknem. Tak będzie kiedyś w niebie, tam wszystko będzie do siebie pasować, zgadzać się. Położyła przed nim jeden z talerzy i usiadła obok. Przez moment patrzyła na niego z boku, po czym wzięła go za rękę. – Powiesz mi, o co chodzi? – Smutno, że jest się tak starym. Odwrócił się w jej stronę i pocałował, tak jak uwielbiała, w szyję, trochę poniżej ucha. – A co z Weroniką? – zapytał po chwili, odrywając usta od jej pachnącej skóry. – Wyszła, nie powiedziała dokąd.

Po raz pierwszy od bardzo dawna poczuła się nieswojo, obco, tutaj, w tym mieszkaniu, jej własnym mieszkaniu. Cały czas czuje na szyi odcisk pocałunku, jednak przyjemność fizyczna odpycha ją. On sam ją odpycha. Patrząc na niego, widzi, że mąż znalazł się w zupełnie odmiennej rzeczywistości od tej, której ona doświadcza. Pomyślała sobie, że jest dla niego, jak użyteczny przedmiot, któremu się nawet nie przyglądamy z bliska, bo i po co. Jest, służy, no i dobra. Czego więcej chcieć. Buty niepoustawiane należycie, a przecież porządek musi być zachowany. Czasami samotność przylepia swoją twarz do szyby, doskonale wie, jak mnie posiąść, jak schwytać we wnyki, w dodatku nie znam sposobu, by się z nich wydostać, oto mój mąż, którego nie mogę zmienić na nikogo innego, nie potrafię sobie wyobrazić, że można odmówić mężowi. Zaczęłam tonąć w rozkoszy, a jednocześnie szukać w tym samym okamgnieniu jakiegoś przedmiotu, którym mogłabym go ugodzić.

Zabrzmiała w niej szczerość równie autentyczna jak jej naturalny zdrowy wstręt do budyniu czekoladowego. A jeśli ten perfidnie okrutny epizod jest prawdziwy, muszą istnieć inne podobne fakty. Na moment przestał ją całować, zdając sobie sprawę, że bywają takie dni, dni takie, jak ten, i że trzeba je przeżyć, jakoś przetrwać, a potem wszystko wraca na swoje miejsce. Najlepszym na to sposobem jest podanie się rytmowi przyśpieszonych oddechów, oddanie się sobie nawzajem, bezgraniczne, ostateczne, w całkowitym milczeniu. Pamięta inne kobiety jak z cicha wtulały się w niego, bez żadnych oporów, a wręcz z niecierpliwością. Pamięta dobrze tamte przyjemności – właściwie tylko to. No i może jeszcze wrażenie, że oddycha się całym światem, jest się każdym kamieniem, drzewem, ptakiem. Wszystkim.

Myśl jego zaczęła tracić na znaczeniu. Abstrakcyjne konstrukcje, sporządzone na własny użytek nużyły go, bądź same, wiedzione jakimś przeczuciem, rozpływały się w niebycie. Nie próbował ich gonić. Ich miejsce było gdzie indziej. Poza tym mieszkaniem, poza Martą. Trudno mu było wprost uwierzyć, że zaledwie przed paroma minutami łudził się nadzieją. Próbując ją kiedyś ratować, wiedział dokładnie, jakie będzie życie, od którego chciał ją ocalić. – Chcesz, żebym pościeliła? Było widać troczki przy bieliźnie, furgotanie biustonosza. Nie ma innego wyboru, jak tylko położyć się do łóżka. Nie przejmować się niczym, szczególnie jego snami. Każdy tak potrafi, zanik ducha, a więc śmierć, sen, zatem nie jest tak daleko. Zdarzało się, że leżąc, wybuchała śmiechem nieopanowanym, a kiedy przestawała się śmiać, nie potrzebowała wyprawiać się po łodygi maku. Wyobrażając sobie teściową, jak karmi syna, jak wokół niego się krząta ze spuszczoną głową, skacze i nadskakuje, wówczas przestaje mieć poczucie winy. To tak, jakby otworzyły się jej oczy, jakby była ślepa przez ten cały czas, odkąd są razem. Taki dobry, taki wspaniały, taki szlachetny, tak to dobrze, że los mi go zesłał. I nagle zobaczyłam, jaki jest naprawdę: gotów mnie zniszczyć – swego najlepszego przyjaciela, który ze wszystkich sił próbował mu pomóc – tylko dlatego, że jego duma została urażona, tylko dlatego, że czuł się wystawiony na pośmiewisko. Jest pyszny i złośliwy. I leżeliśmy tak, nie patrząc na siebie, i to milczenie było straszne. Usiłowałam nawet to sobie przełożyć z polskiego na nasze, że on nie może być aż taki zły. I ten mrok do tego, jakie to szczęście, można spokojnie nad wszystkim się zastanowić, rżenie prawdy z daleka. Jest o czym myśleć. I wiedziała, że od dawna nie potrafiła znaleźć choć jednej chwili podobnego wyciszenia. Teraz, po tak długiej przerwie, mrok przynosi ulgę. Starannie wsłuchuje się w swój oddech. Jest miarowy, wszystko wygląda całkiem normalnie, nie tak, jak kiedyś, gdy wszczynał burdy, awanturował się, by znikać co jakiś czas bez śladu. A ona pozostawała wówczas sama, obezwładniona grozą, całkowicie bezbronna wobec potężnych i nieznanych wrogów.

A co to dzieje się wokoło? Jakieś chrapanie, głośne oddechy, sapanie. Znajome odgłosy, a jednak inne, wyrazistsze, kończące się w wyraźnym podniesieniem tonu. Odwróciła się na bok, żeby sprawdzić, czy i tym razem przeczucia okażą się trafne, tak jak zazwyczaj bywało. Dostrzegła, jak otwiera oczy i zaczyna przyglądać się sufitowi. Poznała to po wyrazie twarzy, choć naprawdę niewiele światła padało na nią. Za dobrze znała tę maskę, ten grymas silnego skupienia. Gotowa była się nawet założyć, oczywiście gdyby było z kim, jak długo to potrwa. Postawiłabym na trzy albo cztery minuty. Wygrana była pewna. Tyle czasu zajmowało mu ochłonięcie i powzięcie postanowienia, że trzeba iść spać do łóżka, po bożemu, bo tak późna pora, no i w ogóle dziwnie tak leżeć bez końca, nie wiadomo czemu, i co na to wszyscy święci. Mówiąc krótko, powracał na ziemię. Niekiedy opowiada mi, co mu się przytrafia pod przymkniętymi powiekami. Zazwyczaj widzi ludzi, miasta, pustynie, góry, wodę, ziemię, światło i ciemność, rośliny, zwierzęta. Słyszy oddech sadów, odgłosy opadających liści, pęknięcia kamieni.

Podniósł się i oparł na łokciu, po czym zebrał wszystkie swoje siły i wstał. O dziwo, nie chwiał się, toteż sam był tym zaskoczony. Bez problemu wyczuwał w sobie pulsowanie alkoholu i subtelne znieczulenie, krążące z krwią po całym ciele. Nie rozpraszając się niczym innym, bo droga do łóżka przypominała Golgotę, przynajmniej on tak o niej myślał, ruszył prosto w jej kierunku, by po chwili upaść na posłanie. Nawet nie zauważył leżącej obok Marty, która chcąc, nie chcąc, pomogła mu się wyprostować. A kiedy leżał już w uśpieniu, poczuł, że ktoś przytula się do niego i szepcze słowa, i tłumaczy, że kiedyś się uda, więc niech zapamiętuje sny, by później je opowiedzieć, bo sny bywają bardzo śmieszne, bywają też przerażające, a te lepiej, żeby nie powracały. Zawisł w powietrzu, zastygł w bezruchu. Bał się, że poleci w dół, w przepaść, nie pierwszy raz. Zaśpiewał ptak, wszystkie okna zarosły kurzem, ręka dosięgała nieba. Po chwili stał już na ziemi. Z trudem przypominał sobie tę okolicę, gdzieś musiał ją widzieć, to pewne, nie mógł tylko skojarzyć. Łagodne, lekko pagórkowate pole, wysłane ścierniskiem po skoszonym zbożu, a w oddali jakiś biały budynek, rzeka pomiędzy nim, stającym nieruchomo, a oddalającym się domem, no i parę topoli, takich niezwykle smukłych, otaczających wszystko wokół. Chciał więc iść w tamtą stronę, co było proste i oczywiste. Tylko jak przejść przez rzekę? Gdy patrzył na jej nurt, bystry, gwałtowny i nieobliczalny, nie miał wątpliwości. Przecież chce dojść, aż tam, hen daleko. Nic istotniejszego nie ma na świecie. Więc w końcu należy się zdecydować, zanim fala wyrzuci na brzeg zimne muszle świtu. Teraz już wie, że nawet, gdyby pomyślał o powrocie, zechciał wrócić, to i tak nic z tego. W połowie należy do rzeki. Rzucił się w sam środek nurtu i płynąc pod wodą, przygląda się cudom, jakie znajdowały się w zasięgu wzroku: błękitnym i szczerozłotym rybom, bordowym wodorostom i nielicznie wychylającym się z tego kłębowiska, białym kwiatom o świeżych kielichach. Pragnąłem płynąć jak najdłużej, ale pojawiła się ciemność, tak gęsta, że nie wiem dokładnie, gdzie się znalazłem, co to za miejsce, jaki korytarz, labirynt, słyszę tylko muzykę, chociaż nie rozpoznaję melodii, może to pieśń wędrującego czeladnika, przestałem się nad tym zastanawiać, bo od tyłu ktoś mnie zaatakował. Tak w ogóle to nie wiem kto, spostrzegłem tylko masywny tors. Ten ktoś rzucił się na mnie, mówiąc przy tym nawet, że chce mnie zgwałcić, bo lubi się kochać z kimś takim jak ja. Nie pomogło tłumaczenie, że przecież już stary jestem, że moje ciało nie nadaje się do takich igraszek, są na świecie lepsze kąski, smaczniejsze, niech da mi spokój, jeśli chce jeszcze pożyć w spokoju przez jakiś czas. Ale nie, nie ma mowy, od tyłu się do mnie zabiera, wierci się i kręci, więc złapałem go za szyję i zacząłem dusić, z całych sil, tak, że oczy wybałuszył, ale nic mu nie było, nie stracił oddechu, tylko szyja zrobiła się cieńsza, jak u koguta. W pewnej chwili cały kark mieścił mi się w dłoni, więc ścisnąłem tak mocno, ile miałem siły w ręce. Nic to nie dało, zaśpiewał jak ptak. Co było robić? Zacząłem błądzić w poszukiwaniu brzegu, na który mógłbym się wspiąć. A gdy to mi się udało, stałem jeszcze na brzegu przez czas jakiś i patrzyłem na cieknącą po ciele wodę. Kryło się w tym coś odświeżającego, coś jak podmuch wiosennego wiatru na rozmiękłych polach, spełniona obietnica oczyszczenia. Nie mam pojęcia, czego mogłoby dotyczyć to oczyszczenie, niemniej wyraźnie poczułem lekkość i swobodę. Tym łatwiej mogłem ruszyć tam, dokąd chciałem.

Ruszył przed siebie, niezbyt szybko. Miejsce, do którego zmierzał, wydawało się ostatecznym wypełnieniem tego, co nosił w sobie poza słowami. Bo tak naprawdę nie potrafił dać wyrazu temu, co teraz pędziło go przed siebie, a w tylu innych sytuacjach zmuszało do przeróżnych i niekiedy dziwacznych zachowań. Chcąc nie chcąc o wielu sprawach musiała więc milczeć. I tylko on wiedział, że ścieżki jego życia plączą się bez względu na to, co robi, i że prawdopodobnie będą czyniły to zawsze, aż po wieczność. Przyglądając się stadu gawronów i wyjątkowo błękitnemu niebu, nagle znalazł się tuż przy kościele, z drewnianymi okiennicami, pokrytym czerwoną, trochę zmurszałą dachówką. Przekroczył próg i spojrzał do góry. To, co go otaczało, w okamgnieniu zawirowało.

Dostrzegłszy wolną przestrzeń między pędzącymi pojazdami, przeskoczył na chodnik. Zależało mu na tym, by się dowiedzieć, dokąd to wszystko pędzi. – Co ty mówisz, w dupę jebany, co ci odpierdoliło, co ty w ogóle opowiadasz. – Jak to co? Prawdę. Twoją prawdę. – Gówno prawdę. Tłum jest jak wir, kotłuje się i mota we wszystkie strony i nie pozwala na ucieczkę. W takim razie nie mam innego wyjścia, jak przygotować się wreszcie do inscenizacji. To ma być świąteczna feeria na krawędzi lustra. Zza kurtyny dochodzą dźwięki strojonych instrumentów. Ludzie stojący opodal odwrócili się i zaczęli spoglądać na scenę. Już kiedyś brałem udział w próbach czytanych, ale powiedziano mi, żebym się oddalił. Sporo czasu minęło, dzisiaj jestem gotowy, by wystąpić. Nawet strój na mnie jakiś taki odświętny w świetle rampy. Tańczy i podryguje wielu, do nich należy przestrzeń, kolor i dźwięk. Nie znam tych kroków, tej melodii i niewiele mam czasu, by do nich dołączyć. Przyglądam się tym wszystkim podrygom, po cichu nucę pieśń, mógłbym nawet oderwać się od ziemi, ale ona nie do mnie należy, więc unoszę zasłonę i spoglądam na zawieszony w górze krzyż.

Do góry
Drukuj
Mail

Bawołek Waldemar [autor]

Waldemar Bawołek – ur. 1962; prozaik, autor kilku powieści i tomów opowiadań. Debiutował w 1996 roku zbiorem opowiadań „Delectatio morosa”. Laureat Nagrody Literackiej Gdynia (2021) w kategorii proza za powieść „Pomarli”. Za tę samą książkę był nominowany do Nagrody Literackiej Nike (2021). Publikuje m.in. w „Twórczości”. Od urodzenia mieszka w Ciężkowicach (województwo Małopolskie), które są przestrzenią wielu jego próz.