WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Akrobatka

Dorinka odeszła 2 maja. Następnego dnia dostałam od niej maila. W pasku z tematem było jedno słowo: Adieu! A w środku zdjęcie roześmianej twarzy i dwie daty: 20.07.1957 – 2.05.2013. Pogrzebu nie będzie, napisała, ponieważ przekazałam swoje ciało Instytutowi Anatomii Uniwersytetu Wiedeńskiego. I tyle. Uśmiech wysłany na okólnik do przyjaciół, cała Dorinka, żadnych sentymentów, ceremonii nad grobem, wieńców, łez, w zamian za to coś pożytecznego: niech studenci medycyny zobaczą jak wygląda neuroendoktrynny rak, który ją zabił.

Jak się później dowiedziałam od jej partnera Luisa Rittera (o którym mawiała "mein Ritter", co po niemiecku znaczy "mój rycerz"), przygotowała tego maila na dwa tygodnie przed śmiercią, gdy zdecydowała się przenieść na oddział paliatywny. W praktyce to przeniesienie oznaczało koniec walki z rakiem. Nie oznaczało poddania się. Dorinka nigdy by się nie poddała. Na oddziale paliatywnym udało jej się pokonać nieludzki ból, który przez 5 miesięcy szarpał jej ciało. Odzyskała spokój. Na chwilę. Więcej już nie chciała. To było jej zwycięstwo. Na jedno popołudnie wróciła do mieszkania, by uporządkować swoje sprawy. Na kartce A4 wydała Luisowi kilka dyspozycji: garderoba i kosmetyki dla X, napisała, wieszak na ubrania z przedpokoju dla Y, samochód dla Z, dla A różowy podkoszulek z nadrukiem "Heiter weiter!" ("Uśmiech i do przodu!"). Na kartce A4 posprzątała po swoim życiu: wyrejestrować telefon, samochód, przedłożyć akt zgonu tu i tam, zawiadomić przyjaciół i znajomych mailem wysłanym z jej konta - koniecznie z jej własnego konta, prosiła, suwerenna do końca, a nawet jeszcze dłużej.

Poznałam ją kilkanaście lat temu na kolacji muzycznej u niej w mieszkaniu przy Postgasse w eleganckim centrum Wiednia. Znajomi zabrali mnie z nudnego przedstawienia Wiener Festwochen, nie mogąc się nadziwić, że nie znam jeszcze Doreen Daume, pianistki i tłumaczki Miłosza. Znałam ją z widzenia, z wieczorów autorskich w Alte Schmiede i Literaturhaus – szczupłą blondynkę z łabędzią szyją i krótką jasną czupryną. Ubrana przeważnie na czarno z nowoczesną elegancją wydawała mi się kiedyś niedostępna.

Tamtego wieczoru dla zaproszonych gości zagrała jej przyjaciółka, studentka wiedeńskiego konserwatorium. Dorinka często udostępniała jej swój fortepian do ćwiczeń, gdy sale prób były zajęte, co przed sesją często się zdarzało; ona odwzajemniała się koncertami domowymi. Dorinka wtedy już nie występowała. Do porzucenia kariery pianistycznej zmusiła ją choroba, która pojawiła się na początku lat dziewięćdziesiątych: stwardnienie rozsiane (sclerosis multiplex).

Z tą diagnozą ukończyła Wyższą Szkołę Muzyczną i zaczęła pracować jako nauczycielka fortepianu, wiedząc, że to tylko kwestia czasu, gdy praca wymagająca sprawności motorycznej, stanie się się dla niej niewykonalna. Dość szybko przekonała się też, jak frustrujące bywa uczenie dzieci, które nienawidzą muzyki i przychodzą na lekcje tylko po to, by zadowolić ambicje rodziców. W wieku trzydziestu paru lat musiała wymyślić się na nowo.

Uczyła się polskiego – jak anegdota głosi początkowo po to, by zrozumieć, co wygaduje na nią teściowa. Jej pierwszym mężem był Polak. Pierwszą polską lekturą Kubuś Puchatek. Następną już Sklepy cynamonowe.

Niedoszła pianistka, która kończyła akurat dwuletnie Studium Tłumaczeniowe Uniwersytetu Wiedeńskiego (1999) odkryła, że istniejące tłumaczenie Sklepów cynamonowych nie wznosi się na wyżyny oryginału. I napisała płomienny list do wydawcy Brunona Schulza, renomowanego Hanser Verlag, proponując własne. Szef wydawnictwa nie widział potrzeby zamawiania nowego tłumaczenia (stare miało "zaledwie" 40 lat), a już na pewno nie u tłumaczki bez  j a k i e g o k o l w i e k  dorobku, o czym poinformował ją bez ogródek dość rozbawiony jej naiwnym entuzjazmem.

Tak zaczął się translatorski romans Dorinki z tekstami Schulza, który trwał kilkanaście lat, a zwieńczony został wielkim sukcesem: za Sklepy cynamonowe wydane ostatecznie w 2008 r. w Hanser Verlag (jednak!) otrzymała najwyższe wyróżnienia i nagrody przewidziane dla tłumaczy obszaru niemieckojęzycznego (m.in. Zuger Stipendium w wysokości 25 tysięcy Euro i Austriacką Nagrodę Państwową), a krytycy największych niemieckojęzycznych dzienników piali z zachwytu nad kongenialnym przekładem, który pozwolił im odkryć pisarza z Drohobycza.

Zaprzyjaźniłam się z Dorinką jesienią 2004 roku podczas wspólnego pobytu w Willi Decjusza w Krakowie, gdzie wylądowałyśmy na stypendium Homines Urbani wraz m.in. z Juli Zeh, Tanją Dückers, Jakubem Ekierem i Andrijem Bondarem. Była już znaną w pewnych kręgach tłumaczką literatury polskiej, choć od jej debiutu (Piesek przydrożny Miłosza) upłynęły zaledwie cztery lata. W tym czasie zdążyła opublikować kilka tomików poetyckich, m.in. Miłosza, Grzebalskiego, Lipskiej, Sommera, a także prozę Rudnickiego, Kowalewskiego i bestseller Krajewskiego Śmierć w Breslau. Wciąż czekała na podpisanie kontraktu na nowy przekład Schulza, a Hanser Verlag zlecał jej coraz to nowe tłumaczenia - Dorinka terminowała.

W Willi pracowała nad przekładem kilku sztuk teatralnych na zamówienie festiwalu polskiej dramaturgii w Bremie. Współczesny dramat był dla niej nową dziedziną, w którą wkraczała pełna zapału, nie zrażając się dresiarską nowomową (za inwencję językową tych przekładów otrzymała zresztą w Bremie nagrodę w 2005 r.). Wieczorami we wspólnej kuchni Domu Łaskiego gotowała dla nas zupę z dyni.

Była namiętną spacerowiczką. W południe park wokół Willi oślepiał jaskrawymi kolorami jesieni, a my, mole książkowe nurkowaliśmy w tekstach, wypełzając dopiero pod wieczór, gdy na Kazimierzu zapełniały się lokale, wzrastało stężenie dymu, a w piwnicach Alchemii nagłośnienie koncertu uniemożliwiało konwersację. Tylko Dorinka jak kwiat, wędrujący przez cały dzień za słońcem, nie mogła się doczekać spaceru w południe i z pasją penetrowała dzikie zakątki Woli Justowskiej. Dawałam się wyciągać do lasu o tej porze - gdy umysł dopiero rozpędzał się do pracy zmotywowany odpowiednią dawką kofeiny - tylko z pewnymi oporami i poczuciem winy prymuski przeżywającej dramat z powodu nieodrobionych lekcji. Dla niej ten spacer znaczył więcej niż tylko zachłyśnięcie się słońcem i świeżym powietrzem (w Krakowie, jak wiadomo, towarem deficytowym). "Nieuleczalnie chora" (o czym tak łatwo w jej obecności się zapominało) była z nas wszystkich najbardziej wysportowana i głodna ruchu. W Wiedniu regularnie trenowała, jeździła na rowerze na Donauinsel, pokonywała trzydziestokilometrowe trasy na rolkach, grała w pobliskim parku w speedmintona i pingponga, wszystko po to, by utrzymać kondycję, nieustannie wzmacniać mięśnie, nie poddawać się chorobie.

Przyłapywałam się czasem na tym, że obserwuję jej ruchy - miękkie, taneczne – próbując wyczytać oznaki choroby. Gdybym nie wiedziała, nie domyśliłabym się. Rak, który pojawił się nagle w listopadzie ubiegłego roku i rozprzestrzenił w zastraszającym tempie, sprawił, że tamta, pierwotna choroba, sklerosis multiplex, w swoim złowrogim brzmieniu podsuwająca wyobraźni wózek inwalidzki w bliższej lub nieco dalszej przyszłości, wydała się niewinną chroniczną przypadłością...

Zimą tego roku, znokautowana seriami chemioterapii, zdolna podnieść się z łóżka tylko dzięki plastrom morfinowym, pisała: Odgarnęłam w parku liście i śnieg ze stołu ping-pongowego. To musi dziś wystarczyć za całą gimnastykę. Jutro spróbuję odbić z Luisem kilka razy piłeczkę... Witalność śmiertelnie chorej Dorinki mogła zawstydzić zdrowych.

Jej wiedeńskie mieszkanie było prześwietlone słońcem, urządzone z nowoczesną elegancją, funkcjonalne: proste ławy obite czarną skórą, ergonomiczne fotele - do pracy przy biurku i do czytania, stabilne pulpity na słowniki, na ścianach grafiki Schulza; biały Mac, czarny fortepian, szare regały zapełnione po sufit książkami... Jasne i uporządkowane, jak ona.

Usytuowane było idealnie tuż obok stacji metra Stubentor i dwóch intelektualnych wiedeńskich kawiarni – Prückel i Engländer – do których Dorinka mogła schodzić w pantoflach. Spotykałyśmy się najczęściej w Angliku (Engländer), gdzie atmosfera była bardziej wytrawna – obie nie przepadałyśmy za zestawem Kaffee und Kuchen (kawa i ciasto), ściągającym do Prückela kulturalne ciotki i studentów. Anglik obywał się bez bitej śmietany. Wolałyśmy jego klubową angielskość od pluszowej wiedeńskości Prückela. Przesiadywał tu często Krzysztof Michalski z Instytutu Nauk o Człowieku (zm. 2013), zaglądali pisarze Gert Jonke (zm. 2009), Robert Schindel, około południa wpadał Sloterdijk na jajka na bekonie, a pod wieczór Luc Bondy ze swoją teatralną świtą na kolację.

Rozkładałyśmy na stoliku nasze notesy, listy z pytaniami do aktualnych tłumaczeń, teksty oryginalne i zabierałyśmy się do pracy. Tłumaczyłyśmy w przeciwnych kierunkach z niemieckiego i polskiego, przy czym język wyjściowy jednej był ojczystym językiem drugiej i na odwrót, dzięki czemu mogłyśmy sobie nawzajem pomóc w rozszyfrowaniu i objaśnieniu wieloznaczności i kontekstów. Dorinka uwielbiała zabawy językowe, była bardzo dociekliwa – w scrabble po polsku wygrywała z Polakami. Otoczenie w Angliku ożywiało się, gdy tłumaczyłam jej, co to są "lachociągi", albo co znaczy "złapać fazę". Albo gdy zastanawiałyśmy się wspólnie, co Tkaczyszyn-Dycki miał na myśli, pisząc "skończyłem na Leszku": skończyłem życie, skończyłem się, a może "doszedłem na Leszku, wytrysnąłem" dopytywała rzeczowo Dorinka, marszcząc czoło w skupieniu. Krzysztof Michalski zasłaniał się szczelniej płachtą gazety.

Miała zwyczaj zapisywania notatek długopisem bezpośrednio w książkach. Podkreślaniem, komentowaniem, wstawianiem kulfonowatych wykrzykników i znaków zapytania fizycznie oswajała teksty – gdy była gotowa, odkładała zabazgrany egzemplarz na półkę i nigdy do niego nie wracała. Podobnie gdy kończył się jakiś etap pracy, albo życia, Dorinka robiła porządek, czyściła komputer, konto mailowe, robiła miejsce na nowe teksty, nowe spotkania, nowe doświadczenia. Nie lubiła pamiątek, nie przechowywała listów, nie ciągnęła za sobą balastu przeszłości. Przyznała mi się kiedyś, że nie wie, co to jest melancholia.

Pochodziła z Niemiec, urodziła się w Dortmundzie, w zamożnej mieszczańskiej rodzinie. Jej ojciec, Willi Daume, był przedsiębiorcą i działaczem sportowym, prezesem Niemieckiego Komitetu Olimpijskiego i organizatorem Letnich Igrzysk Olimpijskich w Monachium w 1972 r.

Dzieciństwo i młodość Dorinka spędziła w Bawarii. Rodzina Daumów zamieszkiwała w reprezentacyjnej willi Waldberta nad Starnberger See. Dorinka trafiła tam ponownie wiele lat później już jako tłumaczka i stypendystka. Cieszyła się, że ogromna willa nareszcie znalazła właściwe przeznaczenie jako Międzynarodowy Dom Artystów. Z satysfakcją oprowadzała współlokatorów po dawnym domostwie Daumów, w którym swego czasu bywali m.in. Willy Brandt i Henry Kissinger. Ona jedna z rodziny mogła powrócić po latach do tego wielkomieszczańskiego domu, w którym kiedyś dusiła się i wyrywała do artystycznego świata.

We wczesnej młodości postanowiła zostać pianistką. Konserwatywnym rodzicom nie podobały się artystyczne plany córki. Wyobrażali sobie, że Dorinka wyjdzie za mąż za bogatego przedsiębiorcę, urodzi dzieci i będzie "reprezentować". Ona jednak przeciwstawiła się autorytarnemu ojcu i wyjechała do Wiednia. Chciała uczyć się od najlepszych i zyskać przestrzenny dystans do rodziny, od której konsekwentnie oddalała się aż po całkowite zerwanie. Została Austriaczką z wyboru - w Wiedniu spędziła ponad 30 lat życia, czyli większość.

Miała pewien zwyczaj, dość ekscentryczny, zważywszy jej znakomite wychowanie: malowała usta w restauracji, używając noża jako lusterka. Miała w tym wprawę i nie przejmowała się karcącymi spojrzeniami dam z sąsiednich stolików. Dwa lata temu Amanita Muskaria przywiozła jej prezent z Buenos Aires kupiony na targu staroci w San Telmo: starą srebrną łyżkę stołową z wmontowanym lusterkiem. Bardzo ją ta sprytna łyżka rozbawiła. Ale nie nosiła jej oczywiście w torebce. Po co nosić łyżkę, skoro pod ręką są noże. Ten drobny gest, ta prowokacja była pozostałością jej nastoletniego buntu przeciwko mieszczańskiej etykiecie.

Muzyczny słuch i wykształcenie predystynowały ją szczególnie do tłumaczenia poezji i prozy poetyckiej – liryka stanowi połowę jej bibliografii. Często porównywała pracę tłumacza do interpretacji utworu muzycznego. W krótkim nieopublikowanym tekście napisała o muzycznych inspiracjach:

Gdy cisza jest akceptowalna a tłumaczony tekst znakomity, i gdy ani przez sekundę nie muszę myśleć o terminie, zdarza się, że podczas tłumaczenia pojawiają się 'pozaliterackie wrażenia'. Wtedy tekst porusza we mnie tę samą strunę, co np. utwór muzyczny albo obraz, i ewokuje afekt zapożyczony właściwie z innej sfery, który jednak w tym momencie inspiruje i ewentualnie podbarwia moje tłumaczenie.

W przypadku tekstów Brunona Schulza przychodzi mi do głowy często muzyka Aleksandra Skriabina, albo 'Kreisleriana' Roberta Schumanna. Liryka Andrzeja Kopackiego przywodzi na myśl obrazy Paula Klee, wiersze Jakuba Ekiera brzmią bardzo podobnie jak Anton Webern – z wyjątkiem jednego, który grzmi jak polonez Chopina. Czesław Miłosz przypomina często Antona Brucknera (jeśli chodzi o moją strunę), Mariusz Grzebalski cool jazz, a Marta Podgórnik Toma Waitsa. Ale oczywiście nie zawsze. Mogłabym to wszystko uzasadnić, ale cieszę się, że nie muszę. To są moje małe prywatne aberracje, najszczęśliwsze chwile podczas pracy. Po których jednak bezwzględnie nastąpić muszą chwile rzeczowych przemyśleń i trzeźwych rozważań. Nieodzowne jest więc ponowne przejrzenie tekstów powstałych pod wpywem tego rodzaju podszeptów – tym razem przy umiarkowanym hałasie z palcu budowy i w świetle dziennym.

Hałas z placu budowy stał się jednak nieznośny – wokół jej słonecznego mieszkania przy Postgasse rozbudowano w ostatnich latach klika strychów – i zmusił ją ostatecznie do przeniesienia się do czwartej dzielnicy. Nie żałowała tego, w ogóle chyba niczego nie żałowała, potrafiła zaakceptować zmiany, gdy stawały się nieuniknione, przyjąć z pokorą ograniczenia, nawet w chorobie dostrzec szansę.

Kiedyś stwardnienie rozsiane zmusiło ją do zamiany klawiatury fortepianu na klawiaturę komputera, wykonała tę woltę z wdziękiem i pożytkiem dla siebie i literatury - nie tylko polskiej. Od jakiegoś czasu znów czuła, że dojrzewa do zmiany. Chciała mniej tłumaczyć i zająć się pisaniem własnych tekstów. Zdolności językowe postanowiła wykorzystać w reklamie. W zeszłym roku ukończyła kurs dla copywriterów. Bo nawet sukces tłumaczeń Schulza przeliczony na 10 lat pracy, pokazywał, że tłumaczeniem trudno zarobić na życie.

Mimo uznania jakie zdobyła, przeżyła niejedną gorzką chwilę związaną z tym zawodem – niedocenianym, źle płatnym. Bolało ją przedmiotowe traktowanie. Najbardziej w przypadku wydawcy, z którym łączyła ją długa współpraca. Pełna entuzjazmu zasiadła dwa lata temu do tłumaczenia zachęcona ustną umową, wysłała teksty, a telefon od wydawcy milczał... Złamana chorobą domagała się uhonorowania pracy, dzwoniła, pisała i przeżywała w dwójnasób niezrozumiałe i niczym nieuzasadnione lekceważenie. Wiadomo
ść o publikacji przyszła po jej śmierci.

Po 13 latach tłumaczenia literatury Dorinka wiedziała również aż nadto dobrze, że nie wszystkie przekłady uskrzydlają. Wiedziała, że tłumaczenie trzeba przez siebie przepuścić jak obcą krew: niekiedy po takiej transfuzji tekst musuje w żyłach jak szampan, a niekiedy zalega jak gliniasta breja, jak ołów, i zatruwa...

Gdy w listopadzie ubiegłego roku dowiedziała się, że ma raka i że jest już za późno, właściwie za późno na to, by mieć nadzieję, kończyła właśnie tłumaczyć dzienniki Mrożka. Powiedziałam: zostaw Dorinko, wyjdź z tego kamieniołomu, niech ktoś inny za ciebie skończy... Nie chciała posłuchać, czuła się zobowiązana. Wobec wydawcy, wobec autora. Lojalna i sumienna do końca. Zabiegała o ten przekład, stanęła do konkursu i wygrała go. Nie wiedziała wtedy, na co się porywa. Depresja Mrożka na ośmiuset stronach. Przyznała, że nadzieja wstępowała w nią, gdy Mrożek się napił – wtedy trafiało się parę lotniejszych myśli, choć przeważnie w dzienniku zapisywał to co nieciekawe, milknąc, gdy zdarzało się coś dramatycznego, lub choćby niecodziennego. Na dodatek tekst miejscami był bełkotliwy, nieopracowany redakcyjnie - zapewne z powodu nadmiernego respektu wobec autora. Mimetyczna precyzja Dorinki okazała się w tym wypadku zgubna. Zrozpaczona posyłała mi długie zdania z dziennika, całe ciągi myślowe z pokiereszowaną składnią i zmiennym podmiotem, prosząc bym pomogła jej  z r o z u m i e ć , o co chodzi.

Pomiędzy seriami chemii z trudem robiła kolejne korekty.. Przed Bożym Narodzeniem zadzwoniła i powiedziała, że skończyła. Biorąc pod uwagę jej stan, był to heroizm.

Językowy talent, erudycja, zamiłowanie do literatury, znakomita znajomość języka to za mało, by być tłumaczem. Niezbędna jest empatia. Dorinka miała ją w nadmiarze.

Dwa tygodnie po jej śmierci spotkałam się z Luisem w jej mieszkaniu. Na fortepianie w salonie stały jeszcze nuty Wariacji Goldbergowskich. Już tylko Bacha mogę grać, mówiła, gdy widziałyśmy się po raz ostatni, tylko Bacha, to tak doskonała muzyka, że nawet złe wykonanie nie jest w stanie jej zepsuć, a ja już jestem taka słaba... Dwa tygodnie po jej śmierci na czarnej sofie wciąż leżały opowiadania Alice Munro, którą Dorinka odkryła ostatnio.

Dwadzieścia lat temu choroba pojawiła się po to, by pomóc mi zmienić życie, powiedziała w grudniu, pojawiła się, gdy miałam dość uczenia rozwydrzonych dzieci, głuchych na muzykę. Teraz też choroba pojawiła się w momencie, gdy nie chcę już tłumaczyć tego, co podsuwają mi wydawcy, chcę tłumaczyć tylko to, co sama odkryję, co mnie zainspiruje. Chcę pisać. Nie wiem, czy jeszcze zdążę, powiedziała. Nie zdążyła. Zbyt długo czekała. Zbyt długo swoje świetne pióro - o czym świadczy kilka opublikowanych przez nią tekstów - wypożyczała innym.

Jej ostatni esej, pisany w ostatnich tygodniach życia, opowiada o akrobacie, a właściwie o trzech akrobatach. Zainspirowała ją piosenka lwowska "Akrobata Mucha", którą śpiewała Babka w tłumaczonej przez Dorinkę sztuce "Daily Soup": Przyjechał do Lwowa Akrobata Mucha / Spadł z trzeciego piętra i wyzionął ducha... Dorinka była akrobatką. Całe życie tańczyła na linie – bez zabezpieczeń. Los rzucał jej pod nogi przeszkody, a ona z wdziękiem omijała je, wykonując popisowe salta nad przepaścią. Wydawali się zgraną parą. I nagle to. Cios poniżej pasa. Niesprawiedliwość. Świństwo. 

Los tak chciał. Do diabła z nim.

Do góry
Drukuj
Mail

Muskała Monika [autor]

MONIKA MUSKAŁA - tłumaczka literatury niemieckiej, autorka sztuk teatralnych. Publikuje w Polsce i za granicą. Współpracowała z "Gazetą Wyborczą" i Polską Sekcją BBC. Stale współpracuje z miesięcznikiem "Didaskalia" oraz z krakowską serią "Dramat Współczesny". Z mężem, Andreasem Horvathem, austriackim fotografem i dokumentalistą, wydała dwa albumy zdjęciowe: Jakutien (2003) i Heartlands (2007).  Współpracowała z nim także przy realizacji filmów THIS AIN´T NO HEARTLAND (2004, Grand Prix, Chicago) i Z punktu widzenia emerytowanego portiera (2006, Kryształowy Glob, Karlovy Vary). Stypendystka programu Homines Urbani w 2004 roku. Trzykrotnie została wyróżniona Premią dla Tłumaczy austriackiego Urzędu Kanclerskiego.