WYDAWCA: STOWARZYSZENIE WILLA DECJUSZA & INSTYTUT KULTURY WILLA DECJUSZA
AAA
PL DE UA
Niepływacy

Dzwonek do drzwi. Jeden długi, zaraz po tym krótki. Przez judasza widzi jego twarz. Nie otworzy mu. On pochyla się do przodu, jego głowa dotyka drzwi, mówi: otwórz. Nie mówi głośno, musi wiedzieć, że ona jest blisko. Mówi: Sita, bądź tak dobra. Ale ona tylko opiera głowę o drzwi. Jeżeli choćby uchyli, on postawi stopę między drzwiami a framugą. Przyjechał z Londynu, żeby to zrobić. Nie powiedział jej, że przyjedzie, ale ona o tym wiedziała i czekała na ten dzwonek i na to, że ich głowy oprą się o drzwi, każda po swojej stronie. Powiedziała Borysowi, że mu nie otworzy. Powiedziała: Nie wpuszczę go. Borys popatrzył na nią nic nie rozumiejąc: To przecież twój brat.

Simon, tak się przedstawił. Bez nazwiska, jak gdyby wieczorami dzwonili tylko przyjaciele. Albo przyjaciółki. Ona powiedziała, tutaj Sita, a potem przez kilka sekund oboje nie mówili nic, słyszała jego oddech. To niespodzianka, powiedział potem, krzyknął to wręcz. Był zdenerwowany, przestraszony nie. Nie usłyszała akcentu. Podobał jej się jego głos.

Simon powiedział: Jak przyjedziesz, pokażę ci miasto. Zapytał: Jak długo możesz zostać? Tylko dwa dni. Ma dużo pracy. Ale całe dwa dni. Powiedział: Dobre i tyle. Zaśmiał się. To następnym razem zostaniesz dłużej, powiedział.

Każde z nich napisało wcześniej dwa listy. Droga Sito. Drogi Simonie. Śmiała się, kiedy czytała jego imię. Simon, Simone. Niezbyt pomysłowe, pomyślała wtedy. Napisała: Masz rację, powinniśmy się poznać. Nigdy nie miałam brata. Napisała też: mam siostrę. Jest starsza ode mnie i bardzo piękna. Nie jesteśmy do siebie podobne. Nie mam żadnego hobby, napisała jeszcze wcześniej, czy to nie straszne? Rano idę do pracy, a wieczorem wracam do domu. Ale jestem zadowolona.

Napisał, że Londyn jest ekscytujący. Że lubi tam żyć. Jego dziewczyna pracuje tak jak i on na uniwersytecie. Po raz pierwszy zobaczył ją w bibliotece. Wertowała książki z archiwum, jej dłonie były zakurzone. Przez telefon powiedział: oprócz ciebie nie mam rodzeństwa.

Światło na korytarzu gaśnie. Ona słyszy, jak je na nowo zapala. Obserwuje, jak jego twarz zbliża się do drzwi. Teraz leżą policzek przy policzku, między nimi pięć centymetrów drewna. Jak dwa magnesy, pomyślała. Wyszeptała jego imię.

Z lotniska pojechała metrem na Picadilly Circus, dzierżąc plan miasta w dłoni, przesiadła się jeden raz, w kierunku Baker Street. Szybko przemierzyć podziemne przejścia, odszukać odpowiedni peron. Idąc wypatrywać tabliczek. Włączyć się w tłum innych ludzi, którzy przechodzą pewnym krokiem i nie dotykają siebie nawzajem. Nikt nie powinien zauważyć, że jest turystką. Jej torba podróżna była mała, nie zapakowała do niej dużo. Jedna koszula nocna, przybory do mycia, jedna sukienka, bielizna, czapka. Nie zostanie długo. Naprawdę mam przyjechać?, zapytała go wcześniej przez telefon, a on powiedział: A dlaczego nie? Nie znała odpowiedzi. Być może właśnie dlatego przyjechała.

Hotel był wąski i czteropiętrowy, czerwony ceglany budynek z drzwiami polakierowanymi na biało. Między dwoma kolumnami mały daszek o ostrych kątach. Na środku holu wisiał żyrandol, za duży jak na to pomieszczenie. Czerwone fotele obite aksamitem wokół stoliczka ze szkła i widok na ogród w półmroku, ale ani jednego człowieka. Na ścianie obok recepcji był dzwonek, jak przy drzwiach do mieszkania. Poczekała. Przechyliła się przez kontuar i zawołała: Hello! Potem nacisnęła na dzwonek. Zza kotary za kontuarem wyszedł młody mężczyzna. Przeprosił, the dog, powiedział i pokazał na małego białego psa z brązowymi plamami, który wyłonił się za nim zza zasłony i położył się na pledzie w kącie recepcji. Sita zaśmiała się: No problem. Pies położył głowę na przednich łapach i obojętnie obserwował Sitę, jak podpisuje formularz meldunkowy i odbiera klucz.

Jej pokój był mały i wysoki, niezliczona ilość kwiatów na tapecie, w łazience koszyk, w nim płyn do kąpieli, czepek pod prysznic, mydło i przybory do szycia, obok miseczka z jasnożółtymi wałkami do włosów. Sita rozebrała się i włączyła telewizor. Potem poszła pod prysznic. Kiedy wyszła z łazienki, pod oknem zgasło światło. Jak gdyby ktoś przełożył zwrotnicę.

Simon puka cicho do drzwi. Mówi: Usiądę sobie. Mam czas. Sita kiwa głową przecząco. Spadaj! Tym razem ją usłyszał. Przez judasza widzi, jak on uśmiecha się do drzwi. Jego jasne włosy urosły, pamięta ich zapach. On mówi: Wiedziałem, że tam jesteś. Następnie siada na schodach na prawo od drzwi.

755 Fulham Road. Numer domu to nazwa lokalu, powiedział wtedy. Wielkie i srebrne cyfry nad wejściem, oświetlone światłem jarzeniówki. Powiedziała kelnerowi nazwisko, stolik blisko baru. Okrągły drewniany blat, żółte kwiaty, świeczka, dwa nakrycia. Usiadła twarzą do drzwi.

Rozpoznała go natychmiast.

Wszedł do restauracji. W ciemnym rozpiętym płaszczu, poły płaszcza jak złożone skrzydła ptaka. Czarny szal na szyi. Odgarnął sobie włosy z czoła i rozejrzał się szukającym wzrokiem. Kelner podbiegł do niego, niski, z krótkimi brązowymi włosami. Biały fartuch tak długi, że musiał go podwinąć w talii. Przekrzywił głowę i poczekał, aż on wymieni nazwisko. Następnie obaj spojrzeli w jej kierunku, Simon skinął do kelnera i uśmiechnął się, bez sprecyzowanego kierunku, jakoś tak do wszystkich.

Już przedtem zaczęło padać, za oknem zauważyła czerwony parasol. Podał jej rękę, a ona ją uścisnęła. Takie jasne włosy, pomyślała, jak to możliwe.

Na korytarzu słyszy kroki. Gdyby Borys teraz przyszedł, pomyślała, zdziwiłby się, co Simon tu robi. Zapytałby go, do kogo przyszedł, a gdyby Simon powiedział, do Sity, Borys poprosiłby go do środka. Ona wyszłaby im naprzeciw. Utrzymywałaby, że spała. I mówiąc to położyłaby jeszcze rękę na ustach i ziewałaby. Simon odstawiłby swoją torbę. Objąłby ją. Śmialiby się. Razem coś zjedli. Borys patrzyłby to na jedno to na drugie, a nocą, kiedy wszyscy by już spali, zakradłaby się do Simona i stanęła przy jego łóżku, przyglądałaby mu się, podciągnęłaby mu kołdrę aż po samą szyję. Albo zatrzymałaby się przed drzwiami do gościnnego. Gryzła paznokcie. Skrzyżowała ramiona na piersi. Być może by zawróciła.

Po jedzeniu wypalił papierosa, potem położył dłonie na stole, splótł je ze sobą. Palce takie jak jej. Długie i wąskie o szerokich, prawie kwadratowych paznokciach. Patrzyła obok niego w przestrzeń. Mężczyzna, kobieta przy sąsiednim stoliku, częstowali się wzajemnie swoim jedzeniem. Kelner patrzył z wysoko podniesioną głową ponad głowami gości ku wyjściu. Ciężkie zasłony z aksamitu po obu stronach okna, staromodne jak rekwizyty teatralne. Zapytała: Chcesz zobaczyć moją rodzinę? Dwa zdjęcia. Ojciec, matka. Siostra.

I ona. Mała, chuda, uszy trochę odstające. Powiedziała: byłam w muszej kategorii wagowej. Blond włosy siostry, blada skóra, przy niej wydaje się być cyganką. Podobna jesteś do swojego ojca, powiedział. Zaśmiała się. Często to słyszeli, mrugali wtedy do siebie i pytali: Właściwie dlaczego nie? Do kogo to ja nie jestem podobna, powiedziała. Do mnie nie, powiedział. Przytaknęła. Ale dłonie. I nos może, taki tępo zakończony, trochę za szeroki nos, przypominający nos jakiegoś dobrodusznego zwierzęcia. Że była szczęśliwa, powiedziała. Beztroska.

A on. Wychował się u dziadków, jako namiastka syna. Który swego czasu cieszył się, że zostanie ojcem, a potem tego nie dożył. Nie żeby był nieszczęśliwy, ale dużo czasu spędzał sam, po tym jak babcia umarła. Miał wtedy dwanaście lat. A dziadek stopniowo tracił pamięć. Opowiadał mu wciąż te same historie, historie o głodzie, o zimnie, jak kradli węgiel, za pozwoleniem kościoła. Wysyłał go po lekarstwa, które już miał, a on brał pieniądze i kupował sobie słodycze w piekarni. Śmiał się czasami z dziadka, naśladował go, kiedy wystawał z przyjaciółmi na dworcu i czekał na autobus do miasta. Jak smarkał, jak przy jedzeniu pochylał się głęboko nad stołem, jak szukał okularów, które na tasiemce wisiały na jego szyi. W wieku czternastu lat przydzielono Simonowi opiekuna sądowego. Moi dziadkowie byli moimi rodzicami, powiedział.

Ona siedzi na podłodze, opiera się o drzwi. Wyobraża sobie, jak on siedzi pod ścianą, czasami zmieniając pozycję, gdyż ścierpła mu noga. Jak kładzie głowę między kolana i wpatruje się w podłogę z linoleum. Pomyślała: Nareszcie tu jest. Ale nie otworzy.

Przyszedł rachunek, nalegał, że zapłaci, i wyszli z restauracji. Nie mieli parasola, szli więc jedno za drugim, blisko przy murach domów. Czasami przystawała. Próbowała zajrzeć do któregoś z okien. Wyobrażała sobie, jakby to było mieszkać tutaj. Kiedy chciała przejść przez ulicę, złapał ją za rękę i pociągnął z powrotem na chodnik. Spojrzała nie w tę stronę. Samochód przejechał tak blisko nich, że ochlapał im nogawki.

Dopiero kiedy byli po drugiej stronie ulicy, puścił jej rękę. Zrobiła poważną minę: Że teraz do niego należy. Spojrzał na nią pytająco. Bo uratowałeś mi życie, powiedziała. On się zaśmiał, objął ją ramieniem. Zanim udało mu się ją wypuścić, chwyciła jego rękę, leżącą na jej ramieniu. Splotła palce z jego palcami. Przez ułamek sekundy myślała: Co ja robię.

Musiał się przeciskać między ludźmi, żeby dojść do jej stolika, w każdej ręce ciemne piwo. Stuknęli się szklankami. Miał dziewiętnaście lat, kiedy nagle zadzwoniła, jego matka. Jej. Zaśmiał się, kiedy mu przerwała: Nie mów matka. To określenie jest już zarezerwowane. A jak mam ją inaczej nazywać?, zapytał. Po imieniu, powiedziała. A zatem: Grit.

Powiedział: cieszę się, że mogę usłyszeć twój głos. Zadziwiająco spokojnie. Ściszył muzykę i przysunął krzesło bliżej telefonu, oparł nogi o kant niskiego stolika, zapalił papierosa. Grit chciała się z nim spotkać, przyjeżdża do Berlina. Będzie stała na Alexanderplatz, w piątek, o wpół szóstej, pod zegarem. Pod prawą pachą będzie trzymała gazetę, Washington Post. Zaśmiał się. Kapryśna była. Próżna. Z każdym przechodniem szukała kontaktu wzrokowego. I objęła go, kiedy go rozpoznała. Bliska łez. Ale miła. Wygląda tak jak ty, powiedział. Sita przytaknęła. Możliwe. Kiedyś ona też chce się z nią spotkać, ale nie ma pośpiechu. Wściekła nie jest, nawet wdzięczna, bo przecież wszystko potoczyło się dobrze. Tyle tylko że nie jest wystarczająco ciekawa. Gdzieś w tle usłyszała jak śpiewa jakiś pijak, God save our gracious Queen, long live our noble Queen. Inni dołączyli. Simon zaśmiał się. Mecz piłki nożnej, wygrali, powiedział, to dlatego.

Simon, mówi ona. I głośniej: Simon. On pyta: Otworzysz wreszcie? Słyszy, jak on się uśmiecha. Mówi: Nie. Na klatce schodowej jest ciemno. I prawdopodobnie zimno, myśli. Przykłada usta do malutkiej szpary między drzwiami a framugą. Woła: naprawdę byłoby lepiej gdybyś sobie poszedł! Tak, mówi on, ale zostanę. Nie jest ci zimno?, pyta ona. Jest, mówi on. Słychać go głośniej. Prawdopodobnie też przysunął usta do framugi.

Sita. Dwie pierwsze litery imienia i dwie pierwsze nazwiska. Już w podstawówce ją tak nazywali, powiedziała, kto zaczął, nie pamięta, być może sama sobie nadała to imię. Imię dla psa, powiedziała. Roześmiał się. Brzmi przecież ładnie. Sita, Sita, Sita. Powiedziała: Przestań już, tak. Wstał i poszedł do baru. Rozejrzała się po pubie, dostrzegła swoją twarz w jednym z wielu szlifowanych luster ściennych i wystraszyła się. Wszystko będzie mógł z niej wyczytać. Wrócił z kieliszkiem wina i pintą piwa, postawił przed nią wino i powiedział: No to teraz już się znamy. Jeśli to można tak nazwać, powiedziała. Oczy, kolor włosów, wzrost, to tak. Wypił łyk piwa, szklankę postawił starannie na środku podstawki pod kufel, potem popatrzył na nią. Czyżbyś się bała?, zapytał. Parsknęła. Uniosła brwi. Bać się? Gdyby teraz się zbliżył, pomyślała. Pochylił się, położył swoje dłonie na jej ramionach, usta złożył na jej szyi. Oparł się o ścianę, zapalił papierosa. Z głową odchyloną do tyłu wypuszczał w powietrze małe kółka dymu.

Biała kartka wsuwa się pod drzwi, paragon, kupił sweter, w Macy’s, thank you for your buy, napisane na górze rachunku. Sita obraca kartkę. Ta klatka schodowa to najlepsze miejsce od wielu tygodni.

Kiedy mężczyźni przy barze znowu zaczęli śpiewać, zaproponował, żeby pójść. Chciał jej coś pokazać. Ubrała kurtkę, założyła na ramię torebkę i poszła za nim. W taksówce wyciągnęła obie nogi. Tyle miejsca, powiedziała. Następnie zapadła się w tapicerkę, odchyliła głowę do tyłu, przyglądała się wysokiemu, szaremu sufitowi samochodu. Jej głowa na jego ramieniu, jego ciepłe usta w jej włosach.

Zatrzymali się na Westminster Bridge. Sita wysiadła z samochodu za Simonem. Pokazał na budynki, wręcz tonące w ciemnościach. National Theatre, powiedział, Festival Hall. Jeżeli by chciała, pokaże jej miasto, nazajutrz. Powiedziała: tak. Tylko, jeżeli naprawdę będzie chciała, powiedział. Przytaknęła. Chciała siedzieć obok niego, leżeć. Dotykać go. Bała się, że nigdy nie będzie miała dość. Nigdy. Przechyliła się przez balustradę, patrzyła na rzekę, pojedyncze światła na falach. On bardzo blisko obok niej. Być może, pomyślała, on też się właśnie zastanawia, jakby to było, rzucić się w dół.

Jest późno, powiedziała, kiedy dojechali do jej hotelu. Zapłacił za taksówkę, podszedł z nią aż do wejścia, stała dwa stopnie wyżej od niego. O dziesiątej zapuka pokojówka, jeszcze pięć godzin do tego czasu, wzdrygnęła się. Prześpij się u mnie, powiedział. W ciemności jego twarz wyglądała młodo, prawie dziecinnie. Prześpi się u niego, są rodzeństwem. Powiedziała: Dlaczego nie. Odwrócił się, kiwnął na taksówkarza, który właśnie chciał odjeżdżać, powiedział mu swój adres. Sita powiedziała ze śmiechem: Co on sobie teraz musi myśleć. Simon wyszczerzył zęby w uśmiechu. Little sister, powiedział. Taksówkarz kręcił gałkami samochodowego radia, aż znalazł muzykę, która mu się spodobała.

Ona przynosi ołówek, pisze na kartce pod jego notatką: Byłabym naprawdę szczęśliwa, gdybyś sobie poszedł. Wsuwa kartkę z powrotem. On musi teraz podejść do drzwi, wziąć kartkę, przeczytać ją. Mówi: Nie wydaje mi się. Ona nie odpowiada.

Położył dla niej ręcznik na brzegu wanny. Potem rozłożył wersalkę w dużym pokoju, podniósł ubrania z podłogi, uprzątnął pustą butelkę, wyniósł popielniczkę do kuchni. Przeprosił za bałagan. Obok wysokiego regału z książkami wsiało zdjęcie, przymocowane do ściany pinezką. Twarz młodej kobiety o brązowych, długich włosach. W tle dużo zieleni, jezioro w prawym górnym rogu. Moja dziewczyna, powiedział do Sity, kiedy ta przystanęła przed zdjęciem. Przyniósł wełniany koc, który zaczął powlekać. Myślisz, że wystarczy ci ten koc? Przytaknęła. Usiadła na rozłożonej kanapie. A on, naprzeciwko niej, na granatowym fotelu. Spojrzał na nią, roześmiał się. Patrzyła na jego buty, czarna skóra, cienka podeszwa. Nie są za cienkie na zimę? Kiedy powiedział, ujdą, może trochę, przerwała mu w pół zdania: Mam chłopaka. Powiedziała: Jesteśmy bardzo szczęśliwi. On przytaknął. Co byś powiedziała na lampkę wina? Potrząsnęła głową, powinnam iść spać.

Puścił ją pierwszą do łazienki. Stała nad umywalką i oglądała swoją twarz w lustrze. Krótkie włosy, krótsze niż jego, jej profil. Szpara między zębami. Uśmiechnęła się do siebie. Zrobiła dzióbek i powiedziała sztucznym głosem: Jestem zmęczona. Śpij dobrze. Przekrzywiła głowę. Jedną rękę kładąc na karku. Na prawy palec wskazujący wycisnęła kleks pasty i przejechała nim po zębach. Napuściła wody w dłonie i zanurzyła w niej twarz. Kiedy wyszła z łazienki, czekał na nią z koszulką w dłoni. Potrzebna ci pewnie koszula nocna, powiedział.

Będzie na nią uważał, powiedział. Pomachał do niej z antresoli. Jeżeli się boisz, możesz spokojnie przyjść do mnie! Skinęła głową. Chwilę później udała, że śpi.

Kiedy na zewnątrz zrobiło sie jasno, wstała. Schody na górę były wąskie, musiała trzymać się poręczy. W bladym świetle widziała jego buty, leżące na podłodze, obok nich odtwarzacz CD, karton, dwie książki, jasna koszula, którą na chwilę przytknęła sobie do twarzy. Popatrzy na niego przez chwilkę, pomyślała. Potem zejdzie na dół. Leżał w łóżku, ręce miał splecione pod głową. Patrzył na nią. Uśmiechał się. Boisz się?, zapytał. Tak, powiedziała, bardzo.

Kiedy patrzy przez judasza, nic nie widać. Woła jego imię. On mówi: Jestem. Że nie pójdzie. Kiedyś, mówi, będzie musiała wyjść z mieszkania. A wtedy?, pyta ona.

Że popełniają przestępstwo, myślała. Perwersję. Że to nigdy nie może się skończyć. Że to nie może być nic złego. Jeździł językiem po jej plecach, i od krzyża w dół. Lizał jej pępek. Nogi. Piętę, nadgarstek. Głaskał ją swoimi palcami, jej palcami. Być może, że pomyślała przez chwilę o tym drugim. Którego zdradzała. Ale czy to była zdrada? Przecież to raczej jak seks z samym sobą. Pochłanianie siebie w sobie. Bycie hermafrodytą, bycie szczęśliwym. Powrót, odwrót. Jakby się było w dalekiej podróży. A teraz wracało, do ciasnej przestrzeni.

Nie odbierali telefonu, zagłuszali angielskie głosy na automatycznej sekretarce. Kiedy wczesnym wieczorem zamówił jedzenie, położyła głowę na jego piersi. Przysłuchiwała się słowom. Ciasteczka z wróżbami zapowiadały sukces pod warunkiem wytrwałości w trudzie i wzywały do powściągliwości. Jadła z pośpiechem. Pałeczkami podnosiła do ust snopy makaronu ryżowego. Ledwie się tylko najadła, odłożyła pałeczki na bok, żeby mieć wolne ręce. Kiedy dotykała go z zamkniętymi oczami, była w stanie wyczuć podobieństwa. Długość szyi. Mocno wystające rzepki, które zimą stawały się wrażliwe i czerwone. U nasady nosa zrośnięte brwi. Podłużne palce u stóp o płaskich paznokciach. Powiedział: kocham cię. Nie musiał tego mówić.

Ona idzie do toalety, stoi przed lustrem. Kiedy na siebie patrzy, widzi jego. Jest głodna i chce jej się pić. Czas najwyższy, myśli, a potem myśli: czas na co? On wciąż jeszcze siedzi na schodach. Z tułowiem opartym o ścianę zasnął. Kiedy zapala światło na klatce, on się budzi. Przeciera twarz. Kiwa do niego głową. On wstaje i idzie za nią do mieszkania.

Opowiadał jej o Zeusie i Herze. O podstępie, jakiego użył Zeus, żeby zdobyć swoją siostrę. Dla ciebie, powiedział, też zamieniłbym się w kukułkę. Uciekłbym przed katastrofalną pogodą do ciebie. A ona, z kukułką w dłoni musiałaby się poddać przerażonemu biciu serca. Ale może wybrała go już przy narodzinach? Podziwiała za te dziesięć minut przewagi. Pocałował ją w brzuch. Czy za to go kocha? Tylko dziesięć minut?, zapytała. Przytaknął. Tak mu opowiadali, tak napisali w papierach. Dziesięć minut, powiedziała. Położyła się na brzuchu. Z twarzą w poduszce płakała. Głaskał ją po plecach.

Rano zawiózł ją do hotelu. Jego dłoń na jej nodze. W recepcji stał mężczyzna o siwych włosach. Zapłaciła rachunek za dwie noce. Mały pies leżał na swoim kocu i nie spuszczał z niej wzroku. Czy udał się pobyt, zapytał mężczyzna, skinęła głową. W drodze na lotnisko milczeli i słuchali radia. Konkurs na Walentynki. Rozlosowywali dwudniowy pobyt dla dwóch osób w luksusowym hotelu na północy Szkocji. Karen z Bristolu wygrała. Krzyczała z radości. Na wielkich ulicach ruch był tak gęsty, że jechali bardzo powoli. Sita przyglądała się ludziom, czekającym na światłach. Czerwonym autobusom, które kołysząc się jechały obok nich. Obierała mandarynkę. Wkładała Simonowi kawałek po kawałku do ust, a on patrzył przed siebie na ulice. Jeden raz przygryzł lekko jej palec. Ostatni kawałek wzięła dla siebie i popiła łykiem coli z butelki, leżącej przed siedzeniem pasażera na podłodze. Poczekała aż zmieszają się smaki. Potem otworzyła popielniczkę i wcisnęła do niej skórki po mandarynce.

Znaleźli stanowisko od razu. Ustawili się w kolejce i obserwowali ludzi dookoła. Oboje wybuchnęli śmiechem na widok dziecka, które nagle w biegu przystanęło i usiadło na podłodze, krnąbrne, ale i zbyt zmęczone, żeby iść dalej. Popatrzyła na zegarek. Za chwilę dwunasta, za czterdzieści minut wystartuje jej samolot. Przed kontrolą paszportową przystanęli. No więc, powiedział Simon. Objęli się.

On mówi: Przecież wiedziałaś, że przyjadę. Ona siedzi przy stole. Patrzy na magnesy na drzwiach lodówki, na plamy na kuchence. Nie chciałaś tego? Ona kładzie głowę na ramionach.

Podczas lotu zrobiło jej się niedobrze. Że nie chce kanapki, powiedziała do stewardesy. Żadnego soku. Patrzyła przez okno, na zielone i brązowe plamy pod nimi. Jej sąsiad trzymał na kolanach torbę. Kiedy sięgnął do niej jedną ręką, potrącił Sitę łokciem. Musi wybaczyć, powiedział. Jest zdenerwowany; ma ze sobą rzeźbę i martwi się, czy się nie potłukła. Skinęła głową. Wyciągnął pudełko z torby. W pudle bibułka. Pod nią mała figurka z jasnej porcelany. Chłopiec, trzymający lewą stopę na prawej nodze, próbuje wyciągnąć cierń ze stopy. Mężczyzna pogłaskał palcem głowę chłopca. Stukał w jego podwiniętą nogę. Za każdym razem kiedy Sita zamykała oczy, widziała przed sobą Simona. Oddychała płytko, żeby się uspokoić.

Na lotnisku w Monachium czekał na nią Boris. Na szyi miał tabliczkę, na której napisał jej nazwisko. Czerwony kaszkiet na głowie. Kiedy ja zobaczył, zrobił obojętną minę boja hotelowego. Wybuchła śmiechem. Pocałowała go. Cieszy się, że znowu są razem, powiedziała. Mówiła to na poważnie. Kiedy jechali autobusem do domu, opisywała swojego brata. Że jest miły, powiedziała. Ale może będzie lepiej zerwać kontakt. Jeżeli przyjedzie, nie wpuszczę go do domu, powiedziała przy kolacji. Boris patrzył na nią ze zdumieniem: To przecież twój brat. Wzruszyła ramionami. A co to niby znaczy. Kiedy dopiero tak późno się z kimś poznajesz.

Simon opiera się o lodówkę. Jego oczy są czerwone, jak gdyby za mało spał. Jesteś głodny?, pyta ona. On przeczesuje ręką włosy i kiwa głową. Sita wstaje, wyciąga z lodówki masło i szynkę. Rzodkiewki. Smaruje masłem cztery kromki ciemnego chleba, kładzie na nich szynkę. W rzodkiewkach małym nożykiem wycina zygzaki. Kładzie połówki na talerzu. Wyglądają jak małe korony, mówi Simon.

Dzieli ich tylko stół, przez który można wyciągnąć rękę, jakby nie było tam nic. Jedynie rzeka. Dzika woda, której by się zlękła, myśli ona. Widzi siebie, jak stoi nad brzegiem basenu, z rękawkami do pływania na ramionach, dysząc z nerwów w głuchym powietrzu pływalni. Jak się odwraca od swojego ojca. Który pływa w miejscu i woła ją po imieniu. Kiedy Simon odgryza kawałek chleba, ona widzi malutką szparę między jego siekaczami. On pyta: to było na poważnie? Ona unosi brwi. To, co napisałaś? Ona potakuje. Że nie jest w stanie myśleć o niczym. Tylko jego imię. Umiesz pływać?, pyta ona. On potrząsa głową. Wyobraź sobie, mówi, boję się wody. Kiedy ona się śmieje, spogląda na nią pełen niepewności. Ona wyciąga do niego rękę.

Tłumaczenie: Iwona Nowacka

Do góry
Drukuj
Mail