Frontman to jest zazwyczaj śmiały koleś. Staje przed publicznością pewny siebie i robi wrażenie. Wie, że robi wrażenie, stąd jego pewność siebie. Śpiewa, krzyczy, rozgrzewa, podnieca, zapładnia. Frontman rządzi. Jak Bono, jak Jagger, jak Grzegorz Markowski.
Nie wszyscy jednak frontmani mają szczęście urodzić się pewnymi siebie. Niektórzy, pechowcy, rodzą się niepewni. Niepewni jak dwulicowy agent. Niepewni jak alianci Polski w 1939 roku. Niepewni jak Mata Hari. Niepewni jak zaopatrzenie w Kefirku na Karmelickiej. Niepewni jak huśtawka.
Oni, ci niepewni, często lepiej sobie radzą od tych zadufanych pewniaczków. Całą swoją charyzmę ładują w przezwyciężenie nieśmiałości. Taki zakompleksiony Morrisson na przykład. Albo zamroczony Cobain. Albo zachłyśnięty Maleńczuk. Cały sukces z nieśmiałości. I cała klęska, notabene, też.
Posłuchajcie więc o frontmanie, co nieśmiały był, co nieśmiały był. Bardzo dużo pił. Na krawędzi żył. Dłubał w nosie na scenie, rzucał w publiczność nasienie. A ludzie mu wybaczali, a ludzie mu wybaczali. Bo dobrze wszyscy wiedzieli. Bo świetnie wszyscy wiedzieli, że frontman był, że frontman był. Że frontman był nieśmiały.
Charyzmę miał chłopak jak marszałek Senatu, dawał dziewczynom do wiwatu. Nie oparła się jemu żadna, brzydka też była czy raczej ładna. On również żadnej nie odpuszczał, czasami jakiejś manto spuszczał. Chłopaki też go uwielbiali. Bo dobrze wszyscy wiedzieli. Bo świetnie wszyscy wiedzieli, że frontman był nieśmiały.
Wewnętrznie czuł się buddystą, stepowym wilkiem, artystą. Nie dał się dmuchać psom Babilonu, za koncerty żądał bilonu. Bilonem płacił przy barze, pił dużo, jadł mało, potem zdejmował spodnie i krzyczał „Ja Wam, psy Babilonu, pokażę!“. Ale psy się nie oburzały. Bo najlepiej wiedziały, że frontman po prostu był nieśmiały.
Zrobił karierę światową, zrewolucjonizował muzykę rockową. Cieszył się powodzeniem, był guru, sławą, marzeniem. Po plecach go klepali i pieniądze zarabiali. Wszyscy go podziwiali. Choć świetnie wiedzieli, że frontman był. Że frontman był. Że frontman był nieśmiały.
Dziwacznie się zachowywał momentami, do publiczności zawsze stawał plecami. Jakby soboru nie było, wyznawców wolał mieć z tyłu. Nigdy się nie odwracał, choć fanki błagały. Był nieubłagany, a one płakały. Choć najlepiej czuły. Że frontman był. Że frontman był. Że frontman był nieśmiały.
Miał wszystko, był gwiazdą, był mitem. Pogubił się jednak przy tem. Odurzał się narkotykami, bywało, że kopulował z psami. Sięgał chętnie rynsztoka, nocami nie zmrużał oka. Skandal miał wtedy na imię, obraził papieża w Rzymie. Ten mu odpowiedział: „Ech człowieku mały, Pan Ci to wybaczy, bo widzi żeś nieśmiały“.
Ale frontman nie słuchał nikogo, szedł dalej własną drogą. Zygzakiem szedł, bo ciągle pijany. Doszedł w końcu do ściany. Gdy doszedł, to się odwrócił, swój przebój skrzekliwie zanucił. Podniósł oczy, zobaczył, ile dla ludzi znaczy. Zawołał: „Cholera, świecie cały, czy Ty nie widzisz, czy Ty nie widzisz, że jestem tylko nieśmiały!?“.
A ludzie tańczyli, bo gitary zagrały. A frontman patrzył, patrzył, patrzył i ból go ogarnął niemały. Zlazł ze sceny, pojechał do hotelu, usiadł ciężko w fotelu. Wziął różowe, zielone i białe, napchał sobie usta całe. Popił whisky, wziął nóż i sandały. Zasnął. Śniło mu się, że jest okropnie nieśmiały.
Znaleźli go nazajutrz kompletnie nieżywego, na kawałeczki pokrojonego. Częściowo w łazience, częściowo w pokoju, nie żył frontman tu, nie żył frontman tam. Niech spoczywa w spokoju. W wannie była głowa, na łóżku nogi leżały. Frontman się urżnął, bo był nieśmiały. Frontman się urżnął, bo był nieśmiały.