***
do czasu
nie dajesz mi zauważyć dwóch żmij w wysokiej trawie
parę kroków od miejsca, w którym rozsiedliśmy się, żeby odpocząć,
bezpieczni, z maleńkimi dziećmi i wielkimi planami na przyszłość
do czasu
nie dajesz mi być świadkiem odejścia moich bliskich,
tego, jak rozprostowują się do bólu znajome zmarszczki mimiczne,
jak zastygają ich ciała i robią się obce rysy.
do czasu jakby chronisz mnie
do czegoś innego, większego, straszniejszego,
z czym nie można żyć, bez czego nie można umrzeć
***
otworzyłam ostatnie drzwi, za którymi ani mnie, ani ciebie nie ma
inna kobieta chodzi po kuchni w rozdeptanych kapciach, tłucze garnkami,
inny mężczyzna gnije na kanapie w spodniach od dresu
znudzony pali i pluje na podłogę
inna kobieta, zupełnie do mnie niepodobna, jak dwie krople –
ta z morza i ta z kranu
inny mężczyzna, sflaczały jak przetarte na zgięciach koło ratunkowe,
po co on tutaj? wspomnienie lata?
a czy tych dwoje mogło mieć jakieś lato?
otworzyłam drzwi, a wpuściłam światło,
które bije się tu jak ptak o szybę,
otworzyłam drzwi tam, gdzie nikogo nie obchodzi ptak
inna kobieta, prosta i płaska jak nieheblowana deska
inny mężczyzna – wątły i bezużyteczny jak spróchniałe polano
nawet codzienna sprzeczka nie może wykrzesać z nich żadnej iskry,
wzniecić pożaru,
tylko popiół w popielniczce, popiół na głowach, wszędzie – popiół
otworzyłam drzwi ciężkie – jak wieko na grobie, jak powieki zmarłych,
otworzyłam drzwi, nie mogę ich więcej zamknąć
***
słyszysz,
w niecce nocy łopocze biała flaga kwiatostanu,
którą już gotowi są wywiesić nad cytadelą drzewa –
bo rzadko kto może przetrwać to natarcie,
nie poddając się
w taką porę wszystko, co ci się wydaje,
trzeba przyjmować na wiarę:
ci, którzy żyją w pamięci, noszą maleńkie dzwoneczki
jak trędowaci (trąć ich – a wyjdą na światło)
nawet najmniejszy ruch czy podmuch wiatru
wydaje ich obecność,
bo nie wszystko poddaje się rozkładowi
naprawdę nie wszystko na tym świecie
czasem wiosna przychodzi znienacka,
kiedy nikt na nią nie czeka,
bez walki zajmuje senne przedmieścia,
okopuje się pod cytadelą
i już pierwsze drzewo wywiesza białą flagę
wydaje się, kwitnie
czy tylko się wydaje?
wyjście awaryjne
wszyscy ci mężczyźni, którzy szukali w niej podwójnego dna,
piędź za piędzią obmacując trudnodostępne skrawki skóry,
wszystkie te kobiety, które wyminęła na ostatnim zakręcie,
roztrwoniwszy na głupoty cały ich kredyt zaufania,
wszystkie te dzieci, które próbowały wziąć ją na miłość,
nawet to jedyne, którego nie mogła urodzić,
wszystkie te domowe zwierzęta i rośliny doniczkowe, które długo
nie dawały rady w jej obecności żyć –
nie pozwolą jej wyskoczyć w biegu,
wyjść z wody suchą nogą, zmienić żadnej reguły,
bo ten, kto zasuwa ją jak zamek w drzwiach między
obnażonym a obrażonym, między prawym a niewprawnym,
ten, kto miesza na polach czarnoziemy i śniegi,
kto krzyżuje na oślep linie na dłoni,
kto topi cię co dzień jak bułkę w mleku,
wynosi na powierzchnię jak denata woda,
kto robi ci szach-mat, podsuwa tic-taki
kto gra w tobie w ping-ponga (słyszysz przecież ten stukot) –
i wciąż usuwa jej z otoczenia dalszych i bliskich
z różnych kręgów i kół, z cool lokali, z objęć, z rąk,
choć wie, że nie zasunie się – nie ma zamków niezawodnych
i póki jeszcze modlitwy nie umilkły nad nią i kopią dół
z pamięci ciemnych płacht i innych nieprzeniknionych materii
usuwa ją jednak,
usuwa ją jak plamę.
[tłumaczenie: Aneta Kamińska]